Wspominałam
już kiedyś, że kocham mojego małego, starego opla. Służy naszej
rodzinie już 23 lata, a dla mnie wciąż jest tą śliczną,
czerwoną perełką, którą przywiózł tata pewnego jesiennego
dnia. Obiecał mi wtedy, że jak już będę duża i zdam prawo
jazdy, to na 18 urodziny mi ją podaruje. Jak ja na nią czekałam!
Szkopuł w tym, że tatuś nie sprecyzował, o czyją osiemnastkę
chodzi. Tym sposobem czerwona perełka trafiła do mnie dopiero kiedy
sama uzyskała pełnoletność, a ja już dawno zdążyłam się
zestarzeć, przyrdzewieć i zużyć nieco. Tak czy siak, doczekałam
się i kocham ją miłością szczerą, choć z każdym rokiem
trudniejszą.
Moja
perełka zaczęła robić bruuum, bruuum. I nie było to takie
subtelne, zwyczajne bruuum. Bardziej takie bRRRum, przez duże R, jak
tRRRaktor. Jeśli ktoś miał okazję posłuchać traktorowego brum
na żywo, to zdecydowanie zauważy różnicę.
Czerwona
perełka pojechała w poniedziałek do mechanika. Wróciła do mnie
odświeżona i w znacznie lepszym nastroju - znów brumkała po
swojemu. Aż do wczoraj.
Pojechałam
z Młodym Człowiekiem do mojej babci, a jego prababci. Seniorka
mieszka sama, więc wirus czy nie wirus, widujemy się codziennie.
Jest jak domownik, tylko taki wiecie, na wifi. Niby dom osobny, ale
zarazki te same. Zrobiłam babci zakupy, zaopatrzyłam ją w odżywki
dla roślin, posprzątałam. Czas do domu.
Ledwo
wyjechałam z uliczki babci, a mały opel zrobił BRRRRYYY!
łojezusmaria, pomyślałam, a potem było wielkie BUM. Coś huknęło
metalicznie, auto ryczy, jakby właśnie się dowiedziało, że jutro idzie na żyletki, a ja dopiero co włączyłam się do ruchu
na głównej drodze. Bez zastanawiania i na bezczelnego wjechałam na
czyjś podjazd, tarasując pół chodnika i trawnik. Wychodzę,
patrzę. No co ja też mogę widzieć, skoro o aucie wiem tyle, ile
muszę, czyli jak zatankować i że jak się świeci na czerwono, to niedobrze? Pod spód zaglądam. Ach, jest. Tłumik.
Pod autem. Na ziemi. Leży se, wisząc trochę, resztką sił się
podwozia trzyma. Dzwonię po męża - nie odbiera, bo pojechał coś
załatwić. Patrzę, zza płotu pan się wychyla, patrzy na mnie,
znika. Pewnie jego trawnik, myślę, właśnie przeorałam. Zaraz
mnie tu odpowiednio przywita. Włączam auto raz jeszcze - nadal krzyczy, ewidentnie go coś boli. Znów dreptam dookoła, znów zaglądam
pod auto. Nadal wisi. Na jedno dobrze, chyba, że wciąż wisi...
Młody w aucie zaczyna dopytywać, co oznacza przerwa w podróży. Pan znów kuka zza płotu, ale
teraz, zachęcony najwyraźniej moim nurkowaniem podchodzi. No
pięknie, teraz to się zrobi wesoło, zaraz mnie rozliczy za ten trawnik i pogoni z tłumikiem na plecach.
-
Potrzebuje pani pomocy?
-
Chyba urwałam tłumik.
-
Pani to pokaże - pan nurkuje pod opla. - Faktycznie, urwany. Wjedzie
pani na kanał, zobaczymy co z tym zrobić.
Stoję,
patrzę, niedowierzam.
-
Ale gdzie na kanał?
-
No u mnie w garażu, tu za płotem.
- Chce mi pan powiedzieć, że ze wszystkich miejsc, jakie dzisiaj objechałam, wysypałam się akurat pod pana garażem, a pan ma kanał? -
szczerzę się jak głupia, nie wierząc w swoje kulawe szczęście. I faktycznie, pan mnie na kanał
pokierował, resztki tłumika drutem przywiązał. Popytał, dokąd
zmierzam.
-
Nieeee no, spokojnie pani dojedzie. Byle powoli, nie po dziurach i
nie cofać!
Ruszamy
zatem, Mały Chłopiec i ja.
Jedziemy
sobie powolutku, dwadzieścia na godzinę. Opel ryczy jak stary golf
sebixa po wieśtuningu, wszyscy ludzie w oknach. Kalkuluję sobie
wszystko i wymyślam, że bez sensu do domu jechać, skoro mechanik
potrzebny. A że mam go po drodze, to pojadę prosto do niego.
Najwyżej zrobię mu niespodziankę i zostawię perełkę pod bramą.
W końcu mąż telefon odbiera.
-
Dzwoń do pana Grzesia, że zaraz u niego będę!
Na
tłumaczenie nie było czasu. Ale nadal jedziemy. Pan Grześ z
uśmiechem szerokim czeka na nas na podjeździe.
-
Dzień dobry, to znowu ja!
-
Słychać was od skrzyżowania!
-
I to jak. A niektórzy za takie efekty jeszcze płacą!
Pan
Grześ wysłuchał historii. Mąż obiecał po nas przyjechać. A że
pogoda piękna, to Młodego za rączkę i pójdziemy już sobie
spacerkiem, zanim mężu nas zgarnie.
Idziemy
sobie zatem, Mały Chłopiec i ja.
Ludzie
się na nas gapią, ale też bym się gapiła, bo nie co dzień idzie
ktoś chodnikiem z wielgachnym, mrugającym ledami kołem typu hula
hop. Wypakowując się z auta otworzyłam bagażnik, żeby zabrać
torbę. Młody kółko zauważył i ani myślał go zostawić w oplu.
Ciężko dyskutować z czterolatkiem w pewnych warunkach, a że i tak
dzielnie znosił przygody, zgodziłam się na hula hop.
Idziemy
sobie zatem, Mały Chłopiec, hula hop i ja.
Gdzieś
po kilometrze, może nieco więcej, torba mi zaczęła na ramieniu
ciążyć. Dziwne, przecież w środku miałam tylko portfel. Ach...
no i cztery butelki wody mineralnej, które babcia wrzuciła mi na
odchodne. Zupełnie o nich zapomniałam. A w torbie zakupowej? Nic
przecież, dwie siatki do okien, baterie... i dwa młotki, które
mężu kupił sobie w budowlanym. Dwa majzle, szpachelka. Butla
odżywki do storczyków. I garść śrub do renowacji huśtawki. No
japierdzielę, geniuszu ty, pochwaliłam się w myślach, choć nieco mniej cenzuralnie. Młodemu
odmówić hula hop chciałaś, a targasz dwie ciężkie torby pełne młotków?
Idziemy
sobie zatem, Mały Chłopiec, hula hop, dwa młotki i ja.
Męża
spotkaliśmy po niecałych czterech kilometrach spaceru. Bo chyba
jeszcze nie wspominałam, że swoje sprawy załatwiał jadąc
rowerem. Bo pogoda ładna, więc rower wypróbuje. Między naszą
awarią a domem zrobił biedny 14 kilometrów w tempie torpedy, aby z
opresji nas uratować, wymienić rower na auto i zgarnąć do domku.
Wróciliśmy
szczęśliwie, Mały Chłopiec, hula hop, dwa młotki, mężu i ja.
Bez opla wprawdzie, bez tłumika, ale w sumie to mogło być gorzej. A tak to chociaż spacer był, okolicę zwiedziliśmy i jeszcze rower wypróbowany w ekstremalnych warunkach.