grudnia 31, 2020

O strachu

O strachu

 


Ostatnie trzy miesiące były koszmarem na jawie.

Nieustanny ból, strach, zmęczenie, brak kontroli nad czymkolwiek, oczekiwanie niewiadomo na co, bezsenność, niepewność, osłabienie, nerwica podkręcona do maksimum.

Nawet nie mam siły na to, żeby opisać, co się działo. Od października zmieniło się wszystko. Dzisiaj nie wiem nic.


Dzisiaj czekam.


Na wynik biopsji, na krew, na nieplanowaną podróż na sor. W aucie mam gotową torbę szpitalną. W głowie mam mętlik, a góruje nad nim strach i bezsilność.


Wszystkiego najlepszego w nadchodzącym roku...


października 22, 2020

O chorowaniu

O chorowaniu



Tkwię już w łóżku ponad dwa tygodnie. I wcale nie czuję się zdrowa. Dostałam kolejne leki, antybiotyk. Liczyłam na poprawę, a tymczasem do kolekcji dolegliwości dołączył ból ucha i węzłów chłonnych. Leczenie na telefon to totalna loteria. Sama się pooglądaj, opowiedz o tym i wymyśl, co z tym zrobić. Z dnia na dzień jest gorzej, a mi już powoli wszystko jedno. Chciałabym spać i obudzić się zdrowa. Nie umiem jeść, zmuszam się do wstania z łóżka. Mały Chłopiec jest biedny, zaniedbany, większość dni zajmuje się sam sobą albo mną. Sama już nie wiem, co ze sobą zrobić. Jest bardzo, bardzo zmęczona.

października 11, 2020

O jesieni

O jesieni



Bardzo lubię jesień. Wrzesień za długie wieczory, za chłodne poranki, po których przychodzi przyjemne, ciepłe południe.


Październik za najpiękniejsze wschody słońca. Za mgły, z których wyłaniają się liście wszystkich kolorów. Za szum deszczu i barwę słonecznych promieni.


Wrzesień rozpoczął się wakacjami, spędzonymi nad morzem. Przyjechaliśmy w ostatnich dniach sierpnia. Skończył się sezon i w dwa dni poznikały wszystkie krzyczące reklamy, stragany blokujące deptak, cała ta hałaśliwa, świecąca, irytująca otoczka naszych miejscowości wypoczynkowych. Została niemal pusta plaża i my. Mały Chłopiec był zachwycony. Dziennie przemierzał kilka kilometrów podczas długich spacerów, cieszył się każdym dniem. Zbierał kamienie i muszle, biegał boso po piasku. A my odpoczęliśmy, zapomnieliśmy o pracy i obowiązkach, o sprawach, które mogliśmy odstawić na chwilę na bok. 


A potem wszystko zaczęło się sypać. Mały Chłopiec trzydniową karierę przedszkolaka zakończył zasmarkany. Potem miałam zabieg usunięcia ósemki. Panicznie się tego bałam, odwlekałam kilka lat. Dłużej się nie dało, musiałam iść. Miało poboleć 2, 3 dni... Ale oczywiście wszystko, co mogło pójść nie tak - poszło nie tak. Dostałam "suchego zębodołu", ból był niemiłosierny, żyłam od tabletki do tabletki, po czym czwartego dnia już nie byłam w stanie wstać z łóżka. Trzęsły mi się ręce, od leków byłam jak naćpana, a do tego wszystkiego dołączył ból kolan - taka moja historyczna kontuzja, która zostanie już ze ze mną na zawsze. Paradoksalnie choć kocham jesień, chłód i wilgoć sprawiają, że dolegliwości stają się znacznie bardziej dokuczliwe. Tym sposobem nie wiedziałam już, gdzie wsadzić głowę, żeby przestała boleć, a gdzie nogi, żeby chociaż trochę sobie ulżyć. 


Dwa tygodnie wyjęte z życia. Wróciłam do pracy, jakoś się pozbierałam... I nie minęły trzy dni, a Mały Chłopiec znów chory! I kolejne nieprzespane noce, znów zmartwienie. W pracy ogólny dramat, kontrola na kontroli, nie mogłam wziąć wolnego. Biegałam między domem a biurem, ciągle na  wysokich obrotach. Ledwo sytuacja się wyprostowała - tadaaam, teraz ja leżę chora! Tyle miałam planów, tyle rzeczy do zrobienia... Zabrałam się nawet za swoją małą działalność twórczą, żeby tak na serio wypuścić ją w świat... I znów wszystko utknęło. Odwołałam kolejny zabieg zębowy - aktualnie nie wyobrażam sobie przechodzić przez to ponownie. Odwołaliśmy też nasz coroczny wyjazd w ramach świętowania rocznicy ślubu. Jestem zła, zmęczona i chciałbym, żeby to wszystko się już skończyło.


Dzisiaj niezbyt optymistycznie, ale musiałam się wymarudzić. Oby jeszcze tej jesieni wydarzyło się cokolwiek dobrego!

września 13, 2020

O wszystkim w dwóch słowach

O wszystkim w dwóch słowach



Miałam ostatnio dłuższą przerwę w pisaniu z różnych przyczyn.

Po pierwsze, kiedy tylko pojawiła się sprzyjająca pogoda, czas spędzałam na podwórku. Po drugie, zdążyliśmy wyruszyć w kilka małych i większych podróży, w tym dłuższą, wakacyjną. A po trzecie laptop był niechętny do współpracy, a nowej wersji bloggera z telefonu jeszcze nie rozpracowałam i za każdym razem próba zamieszczenia wpisu kończyła się irytacją, a potem rezygnacją.

Niedługo wrócę - jak tylko wrócę do życia. Aktualnie leżę w łóżku po usunięciu ósemki. Ładnych kilka lat unikałam tematu, bo po prostu panicznie bałam się usuwania tych zębów. W końcu się odważyłam - po kolejnej wyrywającej na kilka dni z życia migrenie. Zabieg przeżyłam, gorsze nadchodzi potem. I teraz jest właśnie to „potem”...

Jak tylko mały dramat się skończy, bo trwa już trzeci dzień i legenda głosi, że potem się poprawi, wrócę z opowieścią o odkrywaniu pięknych miejsc i o tym, co znaleźliśmy!

sierpnia 03, 2020

O trudnych wyborach

O trudnych wyborach


Powolutku wychodzę z kryzysu urodzinowego.
Nie lubię swoich urodzin.
Ale o tym innym razem.

Tak czy inaczej, już mi lepiej i w ramach poprawy nastroju wybraliśmy się z lubym na wyprawę do Krakowa.

Do wycieczki dołączyły jeszcze dwie osoby - kolega z pracy męża ze swoją żoną. Jestem dość aspołeczna i o ile w jednej chwili zgodziłam się na wspólny wyjazd, tak dziesięć minut później panikowałam, że ojezusmaria, po co mi to było, tak bardzo nie chcę. Ot, stresują mnie nowi ludzie w otoczeniu. Zawsze mam wrażenie, że robię z siebie głupka i wszyscy na mnie patrzą.

W piątek mężu wraca z pracy i rzecze:

- Wiesz, bo ta jego żona już trzy dni kombinuje, w co ma się ubrać. Wszystkie macie z tym problem? Ma być wygodnie, bo będziemy dużo chodzić. To takie skomplikowane?

Otóż, to może nie jest skomplikowane, ale do sprawy należy podejść metodycznie. Wyjaśniłam zatem lubemu w prosty sposób, na czym polega problem i jak się go rozwiązuje.

Facet, żeby się ubrać, zazwyczaj po prostu otwiera szafę. Zwykle bierze  to, co lubi. Ewentualnie to, co leży na wierzchu.

Kobieta ubiera się metodą eliminacji.

Zatem: Kraków. Dużo dreptania i zwiedzania. To, co w miarę oczywiste, to buty. Wygodne. Znaczy najpewniej płaskie. I teraz eliminacja:

- Zwiedzamy, więc w harmonogramie pojawią się kościoły i katedry. Tu mamy dość jasno określone reguły. Odrzucamy zatem wszelkie dekolty i ramiączka.

- Zwiedzamy, więc nie obejdzie się bez wędrówki po schodach. Eliminujemy zatem wszelkie krępujące długości, a w zasadzie krótkości. Żeby potem nie wspinać się na dzwon Zygmunta i zastanawiać, kto się gapi na mój tyłek.

- Zwiedzamy w płaskich butach, przez co wracamy do tematu długości. Teraz odpadają wszystkie dziwne formaty, bo przecież nie chcemy wyglądać jak kaczuszka na krótkich nóżkach.

- Ponadto zwiedzanie to średnia okazja na prezentację tiulu i koronek, odkładamy zatem wszystko, co niepraktyczne. W końcu kto by chciał wdrapywać się na Wawel ciągnąc za sobą tren efektownej, aczkolwiek wkurzającej w obsłudze kreacji.

- W związku z tym, że jedziemy z nowymi znajomymi, wypada wyglądać w miarę przyzwoicie. Eliminacji poddajemy rzeczy, w których uda/tyłek/brzuch wyglądają na większe, niż w rzeczywistości, żeby do końca dnia czerpać przyjemność z wyprawy, a nie dobijać się kompleksami.

I tym sposobem w szafie zostają trzy rzeczy. Pierwszej nie lubisz, drugą trzeba prasować... tadaaam, mamy kreację idealną pod numerem trzy!

Mężu stoi, szczękę zbiera z podłogi. Potem kłapie coś bezdźwięcznie, jakby dopiero testował zdolności swego aparatu mowy.

- Aha - rzecze, jakby sam siebie usiłował do tego ahania przekonać. A potem wyciąga pierwszy z brzegu zestaw ze swej szafy. - To się nada?

* * *

Dzisiejszy wpis z przymrużeniem oka dedykuję mężowi, który dzielnie znosi wszelkie moje ekstrawagancje :)

A wycieczka wypadła rewelacyjnie!



lipca 16, 2020

O planach

O planach


Zawsze chciałam zostać panią z biblioteki. Spędzać większość dnia w towarzystwie książek, dbać o nie, czytać i dzielić się nimi z każdym, kto okaże im odrobinę serca. W naszej wiejskiej bibliotece pracował taki starszy pan, który pośmiertnie miał zwolnić dla mnie stanowisko. Dopiero później się dowiedziałam, że takie fuchy są obsadzone na trzy pokolenia do przodu.

Potem chciałam zostać tłumaczem języków starożytnych. Uczyłam się łaciny i starożytnej greki. Chciałam zamieszkać w jakimś archiwum, najlepiej klasztornym i przeglądać  zakurzone woluminy z należnym im szacunkiem. Brałam nawet pod uwagę opcję zamieszkania na greckich Meteorach, ale potem okazało się, że przyjmują tam głównie bogate wdowy. Bogata nie byłam, a do statusu wdowy potrzebny był najpierw mąż. Nie nadawałam się.

Później chciałam napisać książkę i podpisać ją pseudonimem. Chciałabym pójść do księgarni i wybrać z półki własną powieść, efekt swojej twórczej pracy i nieprzespanych nocy. I być dumną z siebie i z tej aury tajemniczości, że nikt przecież nie wie, że ja to ja. I wszyscy będą szukali autora, a ja się będę uśmiechała, o taaaak.

Myślałam też o karierze korektora albo redaktora. Może w jakimś wydawnictwie, może w gazecie. Chęci rosły tym bardziej, im więcej literówek czy rozrzuconych losowo przecinków zauważałam na naszym małym, lokalnym portalu informacyjnym. Mój dorobek twórczy składa się póki co z jednego artykułu, który podpisała swoim nazwiskiem inna osoba, ale nie przeszkadzało mi to za bardzo - w końcu marzyłam o anonimowym dziele literackim.

Tymczasem lata biegną. Panią z biblioteki jeszcze mam nadzieję zostać, choć to mało realne biorąc pod uwagę kolejkę na to stanowisko powinowatych wciąż żywego bibliotekarza. Zamiast ciszy archiwum i subtelnego szelestu starych kart zakurzonych woluminów, przez większą część dnia odbieram brzęczące telefony. Twórczy szał literacki ogranicza się do dziesiątek wysyłanych dziennie pism i maili, a zamiast dostojnie przemierzać klasztorne korytarze, biegam od biura do biura. Bogata nadal nie jestem - chyba, że w doświadczenia. Na dodatek głównie te z kategorii „błędy, jakich lepiej nie popełniać.” Moja samotnia stanowi małe centrum dowodzenia i wypełniona jest kolejką ludzi i ich trudnych spraw, w rozwiązaniu których staram się pomóc.

Na szczęście w moim domku na końcu świata mam namiastkę klasztornego odludzia. Tłumaczę głównie treści typu dlaczego gluty w nosie są lepkie, dlaczego w naszej piaskownicy nie ma kości dinozaurów, po co człowiekowi śledziona i czemu służą białe krwinki. Wdową zostać już nie chcę, bo mam świetnego męża i chciałabym mieć go jak najdłużej. Z literatury na dzień dzisiejszy zadowala mnie niezobowiązująca, radosna twórczość blogowa. I może kiedyś dołączę jakieś autorskie mikrodzieło do swojej domowej biblioteki, w której książek od dawna nie liczymy już na sztuki, a na metry.

Tak mało planów zrealizowałam, ale nie czuję rozczarowania. Nie jeden raz los mnie zaskoczył i postawił na drodze coś, czego nie przewidziałam, a co mnie uszczęśliwiło. A ponadto warto się cieszyć z prostych spraw, żeby czuć się dobrze  w swoim małym świecie. A plany? Przecież nadal można je mieć. Kto wie, co będzie jutro?

lipca 05, 2020

O odpoczywaniu

O odpoczywaniu


Czas ucieka, czas nas goni, a my miotamy się jak ćmy przy żarówce jednocześnie goniąc i uciekając we wszystkich kierunkach jednocześnie.

Podobno ludzie utracili umiejętność odpoczywania. Wszędzie trzeba się spieszyć, zawsze jest coś do zrobienia, minuty są cenne i nawet przyjemności zaczęły być obowiązkowe.

Kto potrafi wziąć kocyk, książkę i z miejsca ruszyć na łąkę? Ot, tak, bo dzień jest piękny i żal siedzieć w czterech ścianach? Albo rower i ruszyć przrd siebie? Albo pójść na spacer, albo usiąś w fotelu i w spokoju wypić kawę, albo stanąćw ogrodzie i zachwycić się słońcem?

Tak mało czasu, żeby mieć czas.

Pozdrawiam Was w leniwą niedzielę. Odpocznijcie!
Macie na to swoje sposoby?

czerwca 29, 2020

O niedzieli

O niedzieli


Niedziela w końcu przywitała nas piękną pogodą. Miła odmiana po trzech tygodniach burz i deszczu. Nie wiem jak sytuacja u Was, ale tu serio leje bite trzy tygodnie. Może ze dwa dni były przyjemne, letnie, słoneczne... choć i tak skończyły się oberwaniem chmury. Raz nas zmyło z placu zabaw. Znienacka przywiało potężną, czarną chmurę. Poleciały gigantyczne krople deszczu, przelało nas totalnie. Uciekaliśmy z Małym Chłopcem do samochodu, a ten śmiał się jak szalony. Kapało mu z ubrania, z włosów, z nosa, ale cieszył się jak dziki. Taka przygoda, że w trampkach woda! Mamo, jeszcze raz! Deszcz wszelkich odmian to nasza codzienność. Szczęśliwie domek na końcu świata się trzyma, bo stoi na górce. Dookoła  natomiast pozalewane pola, sady i piwnice. Sytuacja niewesoła, a końca nie widać. Na polach kukurydzy pływają kaczki, zagubione bażanty drepcą uliczkami bo zmyło im gniazda, bociany snują się zagubione. Dla każdego tragedia szyta na miarę.

Spakowaliśmy smakołyki, rower Małego Chłopca, kocyk i ruszyliśmy w stronę jednego z najpiękniejszych parków w kraju. I to był bardzo dobry kierunek, ponieważ wszyscy ruszyli w stronę wody. Spotykaliśmy spacerowiczów, ale niewielu. Mały Chłopiec śmigał na rowerku przyprawiając mnie o zawał serca. Nie jestem w stanie zliczyć, ile przejechał kilometrów, ale ani myślał wracać do domu. Słońce zachodziło, kiedy w końcu stanął na ziemi i uznał, że "teraz zjem kotlet". Czyli jednak był zmęczony!

Uwielbiam ten czas tylko dla nas i nasze małe wyprawy. Kiedyś z mężem jeździliśmy, gdzie oczy poniosą. A teraz towarzyszy nam Mały Chłopiec. Jest wytrwałym wędrowcem, ciekawskim, dobrze znosi nawet długie trasy. Wprawdzie nie nadaje się jeszcze do buszowania po ruinach, ale ma zadatki na odkrywcę. Tylko żeby z tej nieszczęsnej geografii był lepszy ode mnie... Chociaż, to akurat nie powinno być trudne, ekhm.

Napstrykałam mnóstwo zdjęć. Cierpliwie ćwiczyłam portrety, a Mały Chłopiec służył mi za modela. Chciałabym w końcu nauczyć się robić fajne zdjęcia, ale talentu mi natura poskąpiła. Daleka zatem droga przede mną. Uwielbiam zdjęcia natury w makro i ładne portrety. Totalnie natomiast nie mam pojęcia o obróbce zdjęć. Wszelkie programy graficzne to dla mnie czarna magia. Takie mam małe marzenie, żeby się kiedyś nauczyć fotografować i żeby w miarę dobrze to wyglądało. Póki co, ćwiczę dzielnie. Teraz jeszcze poluję na jakiś ładny dzień, żeby ruszyć z aparatem w pola. Marzy mi się zdjęcie maków, rumianków, habrów... jeszcze teraz, zanim zboża są zielone, a potem druga tura, gdy się ozłocą. Ot, takie małe życzenia moje.





Zrobiłam małą renowację na blogu. Znalazłam prześliczny szablon i powolutku go dostosowuję. Ponieważ szablon jest darmowy, a autorka niczego nie wymaga oprócz sygnału o tym, że się go pobrało, sama chciałabym w ramach podziękowań zostawić na nią namiary - bo może komuś się przyda. Autorkę znajdziecie tutaj: prowadzi stronę Karografia

Chciałabym jeszcze uporządkować i jakoś posortować zdjęcia, zrobić je w jednolitym formacie, żeby było bardziej estetycznie. Brakuje mi ostatnio czasu na wszystko, łapię mnóstwo srok za ogon i dni uciekają mi przez palce. Odliczam już do urlopu. W tym roku mamy plany ruszyć nad morze, o ile sytuacja pozwoli gdziekolwiek wyjechać z początkiem września. A że morze daleko, a pobyt mieliśmy tygodniowy, obdzwoniłam kilka miejsc i dobraliśmy kilka noclegów jeszcze w innym miejscu. Więc zobaczymy większy kawałek pomorza... o ile nie będzie lało przez całe dwa tygodnie.

czerwca 22, 2020

O ruinach pałacu

O ruinach pałacu

Zawsze byłam lokalną patriotką, przywiązaną do swojego małego końca świata. Tu był mój dom, mój las, mój teren. Tu się czułam bezpieczna i tego terytorium broniłam. Jako bojowa kilkulatka, a potem nastolatka, byłam niepokonana i nietykalna w granicach tego małego państewka.

Świat się nieco zmieni. Trochę  poszerzył - bo więcej widziałam, a i trochę skurczył - bo wyprawa do miasta wojewódzkiego to już nie przygoda życia, a 40 minut jazdy autostradą. Odległości się skurczyły i stały bardziej osiągalne. Nadal jednak lubię swoją okolicę i z dziką radością odkrywam kolejne lokalne zakamarki, tajemnice i historie. 

Ładnych kilka lat temu mój luby odkrył pewien zapomniany przez ludzi, ukryty w głębokiej zieleni pałac. Ruiny skryte były w gąszczu krzaków, drzew, wszelkiej pnącej się po murach roślinności. Obejrzeliśmy zdjęcia na pewnym forum dla ludzi buszujących po zapomnianych miejscach (teraz już wiem, że nazywa się to urbex i ma cale grono zarówno fanów, jak i przeciwników). Tak czy inaczej, fotografie były imponujące, a moje małe, rządne awanturniczych przygód serduszko zaczęło się rwać ku przygodzie. 

Pierwsza podróż do ruin zakończyła się przepiękną katastrofą. Nie były to jeszcze czasy smartfonów z mapą googli. Mapa owszem, była, ale analogowa - papierowa. Przyjrzeliśmy się trasie, rozplanowaliśny, ruszyliśmy.... I  utknęliśmy po niewłaściwej stronie rzeki. Bo najbliższy most owszem, był, ale jakieś 40 kilometrów w jedną stronę od punktu, w którym utknęliśmy, a drugie tyle trzeba wracać, aby kontynuować trasę. Pozostałe zaznaczone mosty były kładkami dla pieszych. Był jeszcze prom... ale kursował parę razy dziennie, a że w rzece było mało wody, to w zasadzie nie kursował wcale. Z daleka westchnęliśmy do pałacowego wzgórza... i w drodze powrotnej na jednej, niepozornej kałuży, która okazała się być niezwykle głęboką dziurą w jezdni rozwaliliśmy dwa koła samochodu. Felgi pokrzywiło tak, że zamiast przypominać okrągłe talerze, zrobiły się dwa księżyce w nowiu tudzież rogaliki. Moje ówczesne czinkuento wyglądało dosyć smutno, przechylone w stronę rowu, a my stojąc w szczerym polu w jakiejś totalnie oddalonej od cywilizacji osadzie kombinowaliśmy, co tu dalej począć. Jedno koło wymieniliśmy z zapasowego, ale drugie nadal było zdecydowanie umarłe. Wtem z pobliskiego gospodarstwa wyszedł pan, który wcale nie był zaskoczony naszą sytuacją. Paaaanie, wczoraj tir tu koło urwał! I poleciało, ooo, taaam! Otóż nasze koła na szczęście nie poleciały, ale też do jazdy się nie nadawały. Pan natomiast pooglądał czincza i uznał, że koło z malucha powinno się nadać. W ten sposób uruchomiliśmy samochodzik i mimo kółka ciut mniejszego niż potrzebne, jakoś dotarliśmy do domku. Żeby nie było - jechałam przepisowo, z ograniczeniem do 40 kilometrów, a dziura wypełniona ałużą miała może ze 20 cm średnicy i głęboka była po kolano. Takie to są piękne nasze wiejskie drogi.

Druga wyprawa do pałacu była już skuteczna. Dotarliśmy na miejsce, przebiliśmy się przez zarośla i stanęliśmy u progu. Nigdy nie zapomnę tego pierwszego wrażenia - aż ciarki szły po plecach. Miejsce otoczone było przeciwną atmosferą. Mimo wczesnego popołudnia, niebo zasnuły ciemne chmury, zrobiło się szaro, zerwał się wiatr. Utknęłam na parterze i nie miałam siły ruszyć pobuszować po ruinach. Po raz pierwszy tak mnie wmurowało w ziemię odwiedzone miejsce.

Za drugim razem atmosfera wciąż była niezwykła, ale przemierzyliśmy piętro i dwa poziomy piwnic. Za trzecim razem sprawdziliśmy kolejne zakamarki i kominy. I mimo tego, że towarzyszyły nam jeszcze dwie osoby, to kiedy nagle zostawałam sama pośród murów, niesamowite wrażenia wracały i znów pojawiał się ten dreszcze emocji. Dla podgrzania atmosfery aparat zaczynał wariować i ze zdjęć typu architektura przestawiał się na tryb zdjęcia w ruchu. Ot, taki smaczek całej przygody.

Na dzień dzisiejszy pałac w końcu został zauważony i zaopiekowany. Wykarczowano roślinność, odkryto elewację, schody, dziedziniec. Czy to dobrze? I tak, i nie. Zieleń trzymała mury w ryzach. Pałac stał się popularny. Stracił nieco na uroku, z drugiej strony może w końcu doczeka się inwestycji. Był magiczny i tajemniczy, a teraz na dziedzińcu pali się ogniska. Buszują szabrownicy i dewastatorzy. Mam wrażenie, że poprzednio odwiedzajàcy z większym szacunkiem traktowali te stare mury. Teraz jest popularny i przyciąga rzeszę przeróżnych ludzi o przeróżnych zamiarach. Z zainteresowaniem obserwuję zmiany, jakie tam zachodzą. Bardzo bym sobie życzyła, żeby to były zmiany na lepsze.

Jaka z tego lekcja? Szukajcie, buszujcie, odkrywajcie swoje najbliższe okolice. Są bogatsze i ciekawsze, niż kotkolwiek mógłby się tego spodziewać. Nie tylko sławne turystyczne atrakcje są warte uwagi - może nawet wręcz przeciwnie, więcej uwagi warto poświęcić na to, co tajemnicze i ukryte przed nieuważnym okiem?

(Zdjęcia są w różnych formatach i przez to układają się mało estetycznie, ale i tak zapraszam do podglądania! :))

Pałac w zieleni :)






I pałac w trakcie prac porządkowych:













czerwca 15, 2020

O Lublinie

O Lublinie

Witajcie moi mili w ten piękny, czerwcowy dzień.

Właśnie powróciliśmy z pierwszej wyprawy tej wiosny. Spakowaliśmy się w kilka chwil i ruszyliśmy w stronę jednego z najpiękniejszych miast, jakie znam- do Lublina.

Lublin ma swój urok. Przepiękne stare miasto, kamienice, uliczki i zakamarki. Za każdym razem odnajdujemy nowy, urokliwy zakątek. Lublin ma niepowtarzalny klimat. 

Najwięcej czasu spędzamy jednak wśród drzew, piasku i wody. Czy komuś Lublin kojarzy się z takimi elementami? Nie? W takim razie serdecznie zapraszam nad Zalew Zemborzycki!

Właśnie nad tym zalewem mieszkają nasi przyjaciele, których raz w roku odwiedzamy. Spędzamy razem kilka dni. Lenimy się pijąc kawę, spacerujemy po przepięknej okolicy, jeździmy na rowerach. Dzieci zajmują się sobą, a my mamy czas dla siebie. Ponieważ zarówno oni jak i my tkwimy w izolacji, postanowiliśmy zaszaleć i spędzić kilka dni razem. 

I był to wspaniały czas. Dawno tak nie odpoczęłam, jak przez tych kilka dni. Naładowałam baterie na powrót do życia, do pracy, do obowiązków. Zregenerowałam się po ostatnich męczących tygodniach, czego niesamowicie potrzebowałam. Zostawiam Was ze stosem zdjęć... i jeśli tylko będziecie mieli okazję zobaczyć to piękne miejsce, nie wahajcie się ani chwili!

A tu wizyta na starym mieście :)



maja 29, 2020

O małych podróżach

O małych podróżach

 

W całej tej koronasytuacji najbardziej mi doskwiera brak podróżowania. O tej porze roku mieliśmy już zazwyczaj kilkaset przejechanych kilometrów. A tymczasem zwiedzamy głównie własne mieszkanie i podwórko. 

Nie powiem, ma to swoje plusy - pozwiedzałam dawno zapomniane zakamarki szaf i szuflad, wyrzuciłam zaschnięte pajęcze truchełka i kilka uprażonych słonkiem biedronek, zapewne z zeszłego sezonu, które wpadły za kaloryfery i tam miały dokonać wiecznego spoczynku. Tymczasem dopadła je moja miotła i przegoniła z cichego mauzoleum na poniewierkę na świeżym powietrzu. 

Posprzątane zatem mam. Nawet w ubraniach zrobiłam przegląd, zwłaszcza u Małego Chłopca - bo znów spodnie jakieś takie ma za krótkie. Wypucowałam kafelki, zrobiłam przegląd kuchennych zapasów... Tylko ileż można ganiać ze ścierką? I znów człowiek spogląda tęskno w stronę umytego okna, przez które teraz więcej świata widać...

Przy pierwszych przyjaznych objawach wiosny zapakowałam Małego Chłopca do auta i ruszyliśmy przed siebie. Czerwony opel wrócił ze szpitala i brumka  sobie cichutko i radośnie, co niezwykle raduje moje serce po ostatnich przygodach. Postanowiłam rozruszać stare kości i dojechawszy do pięknych stawów przegoniłam Małego Chłopca przez groble i ścieżki leśne. Zobaczyliśmy konwalie, karmiliśmy łabędzie, patrzyliśmy na żaby, na rybitwy i wszelkie ptactwo wodne. Tropiliśmy żuczki, mrówki i gąsienice - słowem, wyprawa skromna, ale edukacyjna. Mały Chłopiec czuł się usatysfakcjonowany, a ja postanowiłam potraktować małe wycieczki jako rozgrzewkę do podróży, które nadejdą - mam nadzieję, że już niedługo.







maja 17, 2020

O małym oplu

O małym oplu



Wspominałam już kiedyś, że kocham mojego małego, starego opla. Służy naszej rodzinie już 23 lata, a dla mnie wciąż jest tą śliczną, czerwoną perełką, którą przywiózł tata pewnego jesiennego dnia. Obiecał mi wtedy, że jak już będę duża i zdam prawo jazdy, to na 18 urodziny mi ją podaruje. Jak ja na nią czekałam! Szkopuł w tym, że tatuś nie sprecyzował, o czyją osiemnastkę chodzi. Tym sposobem czerwona perełka trafiła do mnie dopiero kiedy sama uzyskała pełnoletność, a ja już dawno zdążyłam się zestarzeć, przyrdzewieć i zużyć nieco. Tak czy siak, doczekałam się i kocham ją miłością szczerą, choć z każdym rokiem trudniejszą.

Moja perełka zaczęła robić bruuum, bruuum. I nie było to takie subtelne, zwyczajne bruuum. Bardziej takie bRRRum, przez duże R, jak tRRRaktor. Jeśli ktoś miał okazję posłuchać traktorowego brum na żywo, to zdecydowanie zauważy różnicę.

Czerwona perełka pojechała w poniedziałek do mechanika. Wróciła do mnie odświeżona i w znacznie lepszym nastroju - znów brumkała po swojemu. Aż do wczoraj.

Pojechałam z Młodym Człowiekiem do mojej babci, a jego prababci. Seniorka mieszka sama, więc wirus czy nie wirus, widujemy się codziennie. Jest jak domownik, tylko taki wiecie, na wifi. Niby dom osobny, ale zarazki te same. Zrobiłam babci zakupy, zaopatrzyłam ją w odżywki dla roślin, posprzątałam. Czas do domu.

Ledwo wyjechałam z uliczki babci, a mały opel zrobił BRRRRYYY! łojezusmaria, pomyślałam, a potem było wielkie BUM. Coś huknęło metalicznie, auto ryczy, jakby właśnie się dowiedziało, że jutro idzie na żyletki, a ja dopiero co włączyłam się do ruchu na głównej drodze. Bez zastanawiania i na bezczelnego wjechałam na czyjś podjazd, tarasując pół chodnika i trawnik. Wychodzę, patrzę. No co ja też mogę widzieć, skoro o aucie wiem tyle, ile muszę, czyli jak zatankować i że jak się świeci na czerwono, to niedobrze? Pod spód zaglądam. Ach, jest. Tłumik. Pod autem. Na ziemi. Leży se, wisząc trochę, resztką sił się podwozia trzyma. Dzwonię po męża - nie odbiera, bo pojechał coś załatwić. Patrzę, zza płotu pan się wychyla, patrzy na mnie, znika. Pewnie jego trawnik, myślę, właśnie przeorałam. Zaraz mnie tu odpowiednio przywita. Włączam auto raz jeszcze - nadal krzyczy,  ewidentnie go coś boli. Znów dreptam dookoła, znów zaglądam pod auto. Nadal wisi. Na jedno dobrze, chyba, że wciąż wisi... Młody w aucie zaczyna dopytywać, co oznacza przerwa w podróży. Pan znów kuka zza płotu, ale teraz, zachęcony najwyraźniej moim nurkowaniem podchodzi. No pięknie, teraz to się zrobi wesoło, zaraz mnie rozliczy za ten trawnik i pogoni z tłumikiem na plecach. 

- Potrzebuje pani pomocy?
- Chyba urwałam tłumik.
- Pani to pokaże - pan nurkuje pod opla. - Faktycznie, urwany. Wjedzie pani na kanał, zobaczymy co z tym zrobić.

Stoję, patrzę, niedowierzam. 
- Ale gdzie na kanał?
- No u mnie w garażu, tu za płotem.
- Chce mi pan powiedzieć, że ze wszystkich miejsc, jakie dzisiaj objechałam, wysypałam się akurat pod pana garażem, a pan ma kanał? - szczerzę się jak głupia, nie wierząc w swoje kulawe szczęście. I faktycznie, pan mnie na kanał pokierował, resztki tłumika drutem przywiązał. Popytał, dokąd zmierzam. 
- Nieeee no, spokojnie pani dojedzie. Byle powoli, nie po dziurach i nie cofać! 

Ruszamy zatem, Mały Chłopiec i ja.

Jedziemy sobie powolutku, dwadzieścia na godzinę. Opel ryczy jak stary golf sebixa po wieśtuningu, wszyscy ludzie w oknach. Kalkuluję sobie wszystko i wymyślam, że bez sensu do domu jechać, skoro mechanik potrzebny. A że mam go po drodze, to pojadę prosto do niego. Najwyżej zrobię mu niespodziankę i zostawię perełkę pod bramą. W końcu mąż telefon odbiera.
- Dzwoń do pana Grzesia, że zaraz u niego będę!
Na tłumaczenie nie było czasu. Ale nadal jedziemy. Pan Grześ z uśmiechem szerokim czeka na nas na podjeździe.
- Dzień dobry, to znowu ja!
- Słychać was od skrzyżowania!
- I to jak. A niektórzy za takie efekty jeszcze płacą!
Pan Grześ wysłuchał historii. Mąż obiecał po nas przyjechać. A że pogoda piękna, to Młodego za rączkę i pójdziemy już sobie spacerkiem, zanim mężu nas zgarnie.

Idziemy sobie zatem, Mały Chłopiec i ja.

Ludzie się na nas gapią, ale też bym się gapiła, bo nie co dzień idzie ktoś chodnikiem z wielgachnym, mrugającym ledami kołem typu hula hop. Wypakowując się z auta otworzyłam bagażnik, żeby zabrać torbę. Młody kółko zauważył i ani myślał go zostawić w oplu. Ciężko dyskutować z czterolatkiem w pewnych warunkach, a że i tak dzielnie znosił przygody, zgodziłam się na hula hop.

Idziemy sobie zatem, Mały Chłopiec, hula hop i ja.

Gdzieś po kilometrze, może nieco więcej, torba mi zaczęła na ramieniu ciążyć. Dziwne, przecież w środku miałam tylko portfel. Ach... no i cztery butelki wody mineralnej, które babcia wrzuciła mi na odchodne. Zupełnie o nich zapomniałam. A w torbie zakupowej? Nic przecież, dwie siatki do okien, baterie... i dwa młotki, które mężu kupił sobie w budowlanym. Dwa majzle, szpachelka. Butla odżywki do storczyków. I garść śrub do renowacji huśtawki. No japierdzielę, geniuszu ty, pochwaliłam się w myślach, choć nieco mniej cenzuralnie. Młodemu odmówić hula hop chciałaś, a targasz dwie ciężkie torby pełne młotków?

Idziemy sobie zatem, Mały Chłopiec, hula hop, dwa młotki i ja.

Męża spotkaliśmy po niecałych czterech kilometrach spaceru. Bo chyba jeszcze nie wspominałam, że swoje sprawy załatwiał jadąc rowerem. Bo pogoda ładna, więc rower wypróbuje. Między naszą awarią a domem zrobił biedny 14 kilometrów w tempie torpedy, aby z opresji nas uratować, wymienić rower na auto i zgarnąć do domku. 

Wróciliśmy szczęśliwie, Mały Chłopiec, hula hop, dwa młotki, mężu i ja. Bez opla wprawdzie, bez tłumika, ale w sumie to mogło być gorzej. A tak to chociaż spacer był, okolicę zwiedziliśmy i jeszcze rower wypróbowany w ekstremalnych warunkach.


maja 10, 2020

O ekscesach kulinarnych

O ekscesach kulinarnych

Z okazji urodzin Młodego Człowieka zrobiłam sernik na zimno. Znalazłam na youtube najłatwiejszy przepis świata, z czterech składników i biszkoptów. Na dodatek pani na filmiku mówi głośno i wyraźnie - tak, żeby kulinarne słonie w składzie porcelany też zrozumiały instrukcje i zrobiły fajne ciasto. Urodzinowy sernik wyszedł rewelacyjny.

Chciałam zatem powtórzyć swój mały sukces i podarować piękny sernik solenizantce z okazji nieorganizowanych urodzin. Przecież już go robiłam, był świetny... co może pójść nie tak?

I to jest właśnie to pytanie, które wprawia w ruch tryby świata.

Najpierw galaretka nie chciała się rozpuścić. Machałam łyżką jak szalona, czyniąc tornado w misce, a tam wciąż gruda na grudzie. Woda zrobiła się chłodna. Wymyśliłam zatem, że doleję gorącej wody, to się lepiej rozpuści. Dosypię też galaretki, żeby była proporcja. Logicznie, nie? Sama to wymyśliłam - ja, kuchenny ignorant roku.  Na to, żeby po prostu podgrzać miksturę wpadłam po fakcie. Jak więc wymyśliłam, tak zrobiłam. Galaretkę szczęśliwie rozpuściłam.

Przygotowałam w foremce dno z biszkoptów i zabrałam się za mieszanie masy. Dolałam galaretki... no i masa pływa. Aż tak to nie powinna. Ale przecież mam więcej galaretki więc dorzucę więcej sera - kolejny przebłysk kulinarnego geniuszu. Zadowolona z siebie zrobiłam, co wymyśliłam. Masa wyglądała dobrze. Wlałam do foremki i nagle biszkopty pyk, pyk, pyk... oderwały się od dna i zaczęły sobie pływać radośnie w sernikowej zupie.

Stoję, patrzę. Ostatecznie widziałam już serniki bez dna. No to ten też będzie. Z biszkoptami w ramach niespodzianki. Trudno, bywa i tak. Biorąc pod uwagę  moje umiejętności, mogłam się tego spodziewać. Wkładam swoje dzieło do lodówki. Patrzę, śmietanka stoi. Hm. Śmietanka. Śmietanka...? No tak. Miały być aż cztery składniki. O jednym zdążyłam zapomnieć, no ale heloł, to ja. Zabieram sernik, niezrażona ubijam śmietanę i domieszuję do mojej pięknej serowo-biszkoptowej zupki. Jakoś to będzie. Ostatecznie się nie zetnie i serniczek się rozjedzie po otwarciu foremki. Wtedy zjemy go sami jako serowo-biszkoptowy deser i twardo będę utrzymywać, że tak to miało wyglądać.

Minęły prawie dwie godziny. Wyjęłam moje wątpliwe dzieło sztuki cukierniczej. Macam, ruszam foremką - trzyma! Poukładałam brzoskwinie, zalałam je ostudzoną galaretką. Dziwnie, coś mi tej galaretki mało wyszło. Podnoszę serniczek... o, jest galaretka. Spłynęła sobie radośnie gdzieś szczelinami, zabierając po drodze resztki niedobitej śmietany i wypłynęła dnem foremki. Dowiedziałam się o tym gdzieś pomiędzy kuchnią a korytarzem, w okolicach lodówki (bo tam stoi, nie w kuchni). Całą trasę oznaczyłam lepką, słodką, brzoskwiniową mazią.

Także ten. Sernik wizualnie wyglądał jak ofiara sztuki nowoczesnej. Dość abstrakcyjny twór wątpliwej urody okazał się być całkiem smaczny i mimo swojej burzliwej historii wypadł całkiem dobrze. Na szczęście obdarowana solenizantka nie przejęła się stroną estetyczną tworu więc uznać można, że niespodzianka się udała.


maja 02, 2020

O znakach

O znakach

Są dwie niewątpliwe oznaki prawdziwej, nieodwołalnej wiosny.

Po pierwsze, las z dnia na dzień robi się całkowicie zielony. Serio. Jednego dnia  widać było gałęzie, pączki, nieśmiałe listeczki. Nocą spadł deszcz. Rano wstałam - a tam milion odcieni zieleni. Jest pięknie!

Po drugie, w moim starym oplu kontrolki zaczynają mrugać na pomarańczowo. Ma to niewątpliwy, aczkolwiek wciąż niewyjaśniony związek z temperaturą za oknem. Zaczyna świecić lampka silnika - znaczy przyszła wiosna.

Oprócz niewątpliwych i pełnych nadziei na lepsze dni objawów, dopadł mnie też kryzys. Taki wiecie, bunt nastolatka. Mam dość tego siedzenia w domu, chcę ruszyć w świat, poruszyć niebo i zrobić milion rzeczy (których pewnie w sprzyjających warunkach i tak bym nie zdobiła, ale teraz chcę ich bardziej na przekór.)

Chyba najbardziej brakuje mi randkowania z mężem. Zazwyczaj w sobotę wieczorem urywaliśmy się z domu na parę chwil. Nieważne, czy na kawę i ciastko, na romantyczną kolację czy po prostu na spacer po lesie albo zwiedzanie okolicznych wiosek. Tak po prostu, żeby spędzić parę chwil tylko we dwoje. Lubiłam się ładnie ubrać, przygotować, jakbym naprawdę wybierała się na randkę - choć mój luby szykował się tuż obok. Ale był to taki czas dla nas. Bardzo mi tego brakuje.

Moje buntownicze zapędy i awanturnicze plany podbijania świata skutecznie ukróciła migrena. Zapakowała mnie do łóżka na trzy dni. Echo tego bólu czuję jeszcze gdzieś za okiem i z tyłu głowy. Nie miałam siły żyć, w pracy wzięłam urlop, bo pół dnia spędziłam leżąc na biurku i powstrzymując wymioty. Taaaka impreza!. Zawsze trzeci dzień jest najgorszy - zaczynają mi pulsować wszystkie zęby i mam wrażenie, że za chwilę zaczną wypadać jeden po drugim.

No, tyle o przyjemnościach. Z dobrych wieści natomiast chciałam napisać, że wypucowałam rower i przeżyłam pierwszą wyprawę bez większych cierpień dnia następnego. Rozsądnie wybrałam krótką trasę, mierząc siły na zamiary. Taka jestem przezorna... (a tak naprawdę to po prostu zapomniałam komórki i bałam się, że umrę w lesie i nikt mnie nie znajdzie, nie uratuje, zjedzą mnie wilki, a zające będą się ze mnie śmiały, że na wyprawę się wybrała, a zadyszkę złapała już za furtką... ale to taka mała tajemnica.)

kwietnia 23, 2020

O bliskich

O bliskich

Dzisiejszy post tworzy się w dość nietypowych warunkach.
Siedzę właśnie w poczekalni gabinetu psychiatrycznego. Za drzwiami z lekarzem rozmawia bliska mi osoba. Osoba, która zmęczona walką z samą sobą przyznała się do poważnego problemu. Problemu, z którym już sobie nie radzi, ale jeszcze chce walczyć. 

Nikt z nas na czole nie nosi wypisanych swoich zmartwień i kłopotów. Mało tego, teraz nawet uśmiechy mamy zamaskowane, oczy schowane za okularami. Ale czasami i bez maseczki nic na twarzy nie wskazuje na to, co dzieje się w głowie. 

Siedzę tu z szaloną, radosną osobą. Z uśmiechniętą, energiczną młodą kobietą, która w pracy jest jak torpeda, a w towarzystwie jak iskierka - zaraża radością, porywa serca. Dla każdego znajdzie czas, dla każdego znajdzie dobre słowo. Wysłucha, pomoże, załatwi, przyjedzie i posiedzi, kiedy ktoś tego potrzebuje. 

A teraz przyznała się, że złamała się już dawno temu. I nie widzi przed sobą niczego. Tylko pustkę, która woła ją coraz głośniej. 

Czasami wspomniała komuś, że ma kiepski dzień. Że jakoś tak jej źle na świecie, że smutno. Że czuje się za mała na ten wielki świat. Ktoś to puścił mimo uszu, ktoś rzucił „wszystko będzie dobre”, „ogarnij się, nie marudź”. „Tobie jest źle? A co ma powiedzieć..., ten to ma prawdziwe problemu!”.

Nawet skorzystała z pomocy fachowca - dała się namówić. Poszła do psychologa. Może to pech, może to los... a może zwykła nieodpowiedzialność, że terapeuta nie przychodzi na spotkania bez słowa wyjaśnienia? Raz, drugi, czwarty. Więc przestała się umawiać. A psycholog przypomniała sobie o niej pół roku później zwykłym „no i co tam słychać, pani Jot?”. Wróciła na terapię. Sytuacja się powtórzyła. Pani psycholog odeszła z przychodni.

Życie toczyło się dalej. Swoje i cudze, bo cudze życia bardzo lubiły angażować ją do własnych żyć. Bez wzajemności. Źle ci? Tobie źle? Nie marudź, jak może być tobie źle?

No to przestała marudzić. Przestała mówić. Znalazła rozwiązanie. Jedno, drugie. Potem już kilka dziennie.

Ale zawołała o pomoc.

Stanęłam na głowie, ale znalazłam psychiatrę. Bo na dzień dzisiejszy psycholog to już za mało. W aktualnej sytuacji pozamykanych przychodni i gabinetów trudno uzyskać pomoc - być może sami już się musieliście zmagać z bolącym zębem, odwołanym zabiegiem albo zamkniętym z dnia na dzień szpitalem. Udało się. Nie, nie poczytuję sobie tego za jakąś zasługę. Wręcz przeciwnie, źle mi z tym, że wszystko zaszło aż tak daleko. Ale każdy dzień jest ważny, nie można czekać.

Czekam pod gabinetem. Z wielką nadzieją, że to będzie początek drogi. Drogi do lepszych dni.

Słuchajcie swoich bliskich. Miejsce dla nich czas. Nie ignorujcie sygnałów, które prowadzą na drogę jednokierunkową. Mamy w swoich rękach większą moc, niż nam się wydaje.

kwietnia 18, 2020

O dobrej pamięci

O dobrej pamięci



Kochani, serdecznie Wam dziękuję za tak wiele pięknych życzeń dla Małego Chłopca. Szczęśliwy solenizant skończył cztery lata. W imieniu jego i swoim - dziękujemy! :)

* * *
Z okazji urodzin Chłopca, opowiem Wam historię, taką trochę z jego udziałem.

Zanim zaczęło się wirusowe szaleństwo, pojechaliśmy z Małym Chłopcem do babci. Droga była w remoncie, musieliśmy więc wybrać nietypową trasę. Po drodze mijaliśmy szklarnie... jakież było moje zdziwienie, kiedy na ich widok zaczął wołać: mamo, pamiętam, byliśmy tam! Tam kupiliśmy kwiatki!

Otóż, byliśmy tam tylko raz, pod koniec sierpnia. Napakowaliśmy pół bagażnika wrzosów, które potem samodzielnie sadził na skalniakach. Do dzisiaj z dumą prezentuje swoje dzieło każdemu, kogo zdoła tam zaciągnąć. Zapamiętał te szklarnie i kwiatki. Ja natomiast doskonale zapamiętałam tamten szalony dzień z innych powodów, niż on.

Pewnej pięknej, sierpniowej soboty właśnie w tych szklarniach zaopatrzyliśmy się w piękne, różowe wrzosy. Mały (niezwykle z siebie dumny) Chłopiec zapakował je do auta.

Ruszyliśmy do domu. Po drodze przejeżdżaliśmy koło piekarni, takiej na skrzyżowaniu. Czekam na możliwość wyjazdu na główną drogę, a tu nagle ktoś mi puka w szybę i wymachuje rękami. Otwieram okno, a tam pani, która jeszcze przed chwilą stała w piekarni, znienacka mnie pyta:

- Gdzie pani jedzie? Do miasta?
- Nooo... tak, do domu.
- To wsiadaj Filipku, pani nas podwiezie!

Zanim mój mózg zdążył przepuścić to zdanie przez neurony, pani siedziała już po mojej prawicy, a rzeczony Filipek usadowił mi się za plecami. Znienacka miałam wszystkie myśli naraz, począwszy od „co się dzieje?” po „miłe panie w średnim wieku nie mordują przypadkowych kierowców w biały dzień”. Nagle odezwał się Mały Chłopiec:

- Cześć! Kupiliśmy kwiatki!
 To zadziałało, neurony zatrybiły.
- Czy... ten młody musi siedzieć w foteliku?
-Nie musi, nie musi!

Pani potrzebowała jechać do miasta, do marketu, na osiedle. I tu mały zarys geograficzny, gdyż co istotne, akcja dzieje się tam, gdzie miasto to skupisko 50 tysięcy osób. Wszystko, co więcej, to już prawie metropolia. Od miasta do miasta mamy długo, dłuuugo nic.
Pani wyjaśniła więc, że do piekarni podrzuciła ją kuzynka, a kuzynka to, kuzynka tamto... Jechałyśmy pięć minut, a już wiedziałam, że szwagier to ma dwie lewe ręce, bratowa to pieniędzy ma za dużo bo ciągle nowe meble kupuje, sąsiadka małpuje jej ogródek, ale najlepsze wędliny to u pana Ryśka i tylko tam kupować!
Monologu słuchałam jednym uchem, cały czas zastanawiając się, jak do tego doszło, że mam obcych ludzi w aucie i czy ten chłopaczek z tyłu aby na pewno może tam siedzieć.

Dojechaliśmy do celu. Ustaliliśmy, że wysadzę swoich przypadkowych pasażerów na przystanku autobusowym. Niezbyt przepisowo, ale spotkać autobus w sobotę w takim miejscu... to już graniczy z cudem. Na przystanku stał pan, autobusu nie widać. Pani wyskakuje z samochodu. Zerkam w lusterko, czy ten młody z tyłu nie wylezie prosto pod jadące auta... i nagle dobiega do mnie przedziwny dialog:

- A ta pani dokąd jedzie?
- Do miasta! Pan wsiada, podwiezie!
- To ja z tą panią pojadę!

Matkojedyna! Ledwo obca kobieta wysiadła, a już na jej miejscu siedzi jakiś facet! Kalkuluję, myśli zbieram, co tu robić, no przecież go siłą nie wywalę, jezusmaria, kto jeździ na stopa starym oplem, groźnie w sumie nie wygląda, chyba nic nam nie zrobi, co się tu wyrabia, ratunku?!

- To gdzie pani jedzie?
- Do... do biedronki - wydukałam pierwsze, co przyszło mi do głowy po ekspresowej analizie danych.
-Cześć! Kupiliśmy kwiatki!

Pan okazał się być sympatycznym, miłym dziadkiem, którego stan zdrowia zmusił do zmiany trybu życia. Dostał zakrzepicy, więc samochód przyszło mu wymienić na nogi i więcej spacerować. I tak oto znalazł się dziewięć kilometrów od domu w celu zakupienia kuponu totka. Po kupon podwiózł go sąsiad, z kuponem postanowił wrócić o własnych siłach. Dopiero po drodze uświadomił sobie, że tych dziewięć kilometrów jak na pierwszy spacer po zabiegu to niekoniecznie dobry pomysł i tak człapie od przystanku do przystanku. Koniec końców odstawiłam pana pod owadzi market. W ciągu paru minut poopowiadał mi o wnuczce, o żonie, o sobie. Po prostu było w nim coś, co sprawiało, że robił wrażenie uczciwego człowieka.

Dotarliśmy do domu, do ogródka. Mały Chłopiec od razu zaopatrzył się w grabki, łopatkę i wiaderko. Pięknie posadził wrzosy, a ja dopiero przy kawie zaczęłam się zastanawiać, co się w zasadzie wydarzyło.

A żeby opowieść miała zwrot akcji, to wieczorem tego pięknego dnia trafiłam na koncert do pewnego zabytkowego pałacyku (tego opisanego tutaj) ... i spotkałam tam mojego przypadkowego podróżnika, który z żoną u boku, dziękował mi za ratunek. Bo z tego przystanku to chyba jeszcze by dreptał i dreptał...

Taki ten świat wielki, a taki mały.

kwietnia 15, 2020

O czterech latach

O czterech latach




W tym tygodniu Mały Chłopiec skończy cztery lata.

Bardzo żałuję, że nie będzie miał kolejnej imprezy urodzinowej w ogrodzie. Rok i dwa lata temu była w tym dniu przepiękna, słoneczna pogoda. Przyjechała prababcia, babcia, dziadek, ciocia, wujek. Kolejni babcia z dziadkiem i wujek byli już na miejscu. W altanie rozłożyliśmy stoły, obrusy, kolorowe talerzyki i kubeczki – raz były turkusowe, raz niebieskie. Były baloniki, były girlandy w ponaklejanymi traktorami na drugie i pociągami na trzecie urodziny. Mam niesamowitą radość z przygotowywania dla niego takich rzeczy i spełniania małych marzeń (mamo, żeby były traktory! Pociągi, dużo wagonów!) Tort, ciasto, ciasteczka, muffinki. Przed altaną był rozłożony koc, na którym wszyscy się wylegiwali. Chłopiec był przeszczęśliwy. Szalał po ogrodzie do upadłego, a kiedy goście rozjechali się do domów, w ubraniu padł do łóżka. Nawet nie zdążył zdjąć bucików.

Szkoda, że w tym roku nam się to nie uda, ale podobnie jak z Wielkanocą – zrobimy tyle, ile się da. Najbardziej dumna jestem z tego, że urodziny nie kojarzą mu się z prezentami. Czeka na gości, na zabawę, na słodycze, ale nie na podarunki. Nie uzależnia udanej imprezy od ilości otrzymanych prezentów, a tym bardziej ich wartości. Myślą przewodnią ma być dobra zabawa i fajnie spędzony dzień. Jak tylko świat zacznie wracać do normalności i warunki staną się bardziej sprzyjające, zrobimy fantastyczną imprezę urodzinową.

Mały Chłopiec przyszedł na świat w urodziny mojej babci, chociaż wcale się go wtedy nie spodziewaliśmy. Drugie imię nosi po moim dziadku. Mieszkamy w domu przez nich zbudowanym, śpimy w ich sypialni. Mały Chłopiec wie, kim byli, choć nigdy ich nie spotkał. Rozpoznaje ich na zdjęciach i jestem przekonana, że i oni mają na niego oko. Chciałabym, żeby pamiętał, skąd jest i kto tu przed nim był – zwłaszcza, że byli to bardzo dobrzy ludzie. I nawet, jeśli kiedyś ruszy w świat, to zabierze ze sobą pamięć o nich, o domu na końcu świata, o swoich dziadkach i rodzinie, z którą spędził dzieciństwo. Wiem, że to odległa przyszłość, ale budujemy ją każdego dnia. Te małe kroki prowadzą nas do dorosłości, dojrzałości i do końca własnej drogi. Każdy dzień ma znaczenie.

* * *

Przedstawiam Wam Małego Chłopca studiującego mapę Wrocławia. Prowadził wycieczkę w poszukiwaniu krasnoludków. O ile czytać potrafi drukowane litery, to na mapie zupełnie się nie zna, aczkolwiek nie przeszkadzało mu to w prowadzeniu nas po mieście ;)


Copyright © zapisano przy kawie... , Blogger