kwietnia 23, 2020

O bliskich

O bliskich

Dzisiejszy post tworzy się w dość nietypowych warunkach.
Siedzę właśnie w poczekalni gabinetu psychiatrycznego. Za drzwiami z lekarzem rozmawia bliska mi osoba. Osoba, która zmęczona walką z samą sobą przyznała się do poważnego problemu. Problemu, z którym już sobie nie radzi, ale jeszcze chce walczyć. 

Nikt z nas na czole nie nosi wypisanych swoich zmartwień i kłopotów. Mało tego, teraz nawet uśmiechy mamy zamaskowane, oczy schowane za okularami. Ale czasami i bez maseczki nic na twarzy nie wskazuje na to, co dzieje się w głowie. 

Siedzę tu z szaloną, radosną osobą. Z uśmiechniętą, energiczną młodą kobietą, która w pracy jest jak torpeda, a w towarzystwie jak iskierka - zaraża radością, porywa serca. Dla każdego znajdzie czas, dla każdego znajdzie dobre słowo. Wysłucha, pomoże, załatwi, przyjedzie i posiedzi, kiedy ktoś tego potrzebuje. 

A teraz przyznała się, że złamała się już dawno temu. I nie widzi przed sobą niczego. Tylko pustkę, która woła ją coraz głośniej. 

Czasami wspomniała komuś, że ma kiepski dzień. Że jakoś tak jej źle na świecie, że smutno. Że czuje się za mała na ten wielki świat. Ktoś to puścił mimo uszu, ktoś rzucił „wszystko będzie dobre”, „ogarnij się, nie marudź”. „Tobie jest źle? A co ma powiedzieć..., ten to ma prawdziwe problemu!”.

Nawet skorzystała z pomocy fachowca - dała się namówić. Poszła do psychologa. Może to pech, może to los... a może zwykła nieodpowiedzialność, że terapeuta nie przychodzi na spotkania bez słowa wyjaśnienia? Raz, drugi, czwarty. Więc przestała się umawiać. A psycholog przypomniała sobie o niej pół roku później zwykłym „no i co tam słychać, pani Jot?”. Wróciła na terapię. Sytuacja się powtórzyła. Pani psycholog odeszła z przychodni.

Życie toczyło się dalej. Swoje i cudze, bo cudze życia bardzo lubiły angażować ją do własnych żyć. Bez wzajemności. Źle ci? Tobie źle? Nie marudź, jak może być tobie źle?

No to przestała marudzić. Przestała mówić. Znalazła rozwiązanie. Jedno, drugie. Potem już kilka dziennie.

Ale zawołała o pomoc.

Stanęłam na głowie, ale znalazłam psychiatrę. Bo na dzień dzisiejszy psycholog to już za mało. W aktualnej sytuacji pozamykanych przychodni i gabinetów trudno uzyskać pomoc - być może sami już się musieliście zmagać z bolącym zębem, odwołanym zabiegiem albo zamkniętym z dnia na dzień szpitalem. Udało się. Nie, nie poczytuję sobie tego za jakąś zasługę. Wręcz przeciwnie, źle mi z tym, że wszystko zaszło aż tak daleko. Ale każdy dzień jest ważny, nie można czekać.

Czekam pod gabinetem. Z wielką nadzieją, że to będzie początek drogi. Drogi do lepszych dni.

Słuchajcie swoich bliskich. Miejsce dla nich czas. Nie ignorujcie sygnałów, które prowadzą na drogę jednokierunkową. Mamy w swoich rękach większą moc, niż nam się wydaje.

kwietnia 18, 2020

O dobrej pamięci

O dobrej pamięci



Kochani, serdecznie Wam dziękuję za tak wiele pięknych życzeń dla Małego Chłopca. Szczęśliwy solenizant skończył cztery lata. W imieniu jego i swoim - dziękujemy! :)

* * *
Z okazji urodzin Chłopca, opowiem Wam historię, taką trochę z jego udziałem.

Zanim zaczęło się wirusowe szaleństwo, pojechaliśmy z Małym Chłopcem do babci. Droga była w remoncie, musieliśmy więc wybrać nietypową trasę. Po drodze mijaliśmy szklarnie... jakież było moje zdziwienie, kiedy na ich widok zaczął wołać: mamo, pamiętam, byliśmy tam! Tam kupiliśmy kwiatki!

Otóż, byliśmy tam tylko raz, pod koniec sierpnia. Napakowaliśmy pół bagażnika wrzosów, które potem samodzielnie sadził na skalniakach. Do dzisiaj z dumą prezentuje swoje dzieło każdemu, kogo zdoła tam zaciągnąć. Zapamiętał te szklarnie i kwiatki. Ja natomiast doskonale zapamiętałam tamten szalony dzień z innych powodów, niż on.

Pewnej pięknej, sierpniowej soboty właśnie w tych szklarniach zaopatrzyliśmy się w piękne, różowe wrzosy. Mały (niezwykle z siebie dumny) Chłopiec zapakował je do auta.

Ruszyliśmy do domu. Po drodze przejeżdżaliśmy koło piekarni, takiej na skrzyżowaniu. Czekam na możliwość wyjazdu na główną drogę, a tu nagle ktoś mi puka w szybę i wymachuje rękami. Otwieram okno, a tam pani, która jeszcze przed chwilą stała w piekarni, znienacka mnie pyta:

- Gdzie pani jedzie? Do miasta?
- Nooo... tak, do domu.
- To wsiadaj Filipku, pani nas podwiezie!

Zanim mój mózg zdążył przepuścić to zdanie przez neurony, pani siedziała już po mojej prawicy, a rzeczony Filipek usadowił mi się za plecami. Znienacka miałam wszystkie myśli naraz, począwszy od „co się dzieje?” po „miłe panie w średnim wieku nie mordują przypadkowych kierowców w biały dzień”. Nagle odezwał się Mały Chłopiec:

- Cześć! Kupiliśmy kwiatki!
 To zadziałało, neurony zatrybiły.
- Czy... ten młody musi siedzieć w foteliku?
-Nie musi, nie musi!

Pani potrzebowała jechać do miasta, do marketu, na osiedle. I tu mały zarys geograficzny, gdyż co istotne, akcja dzieje się tam, gdzie miasto to skupisko 50 tysięcy osób. Wszystko, co więcej, to już prawie metropolia. Od miasta do miasta mamy długo, dłuuugo nic.
Pani wyjaśniła więc, że do piekarni podrzuciła ją kuzynka, a kuzynka to, kuzynka tamto... Jechałyśmy pięć minut, a już wiedziałam, że szwagier to ma dwie lewe ręce, bratowa to pieniędzy ma za dużo bo ciągle nowe meble kupuje, sąsiadka małpuje jej ogródek, ale najlepsze wędliny to u pana Ryśka i tylko tam kupować!
Monologu słuchałam jednym uchem, cały czas zastanawiając się, jak do tego doszło, że mam obcych ludzi w aucie i czy ten chłopaczek z tyłu aby na pewno może tam siedzieć.

Dojechaliśmy do celu. Ustaliliśmy, że wysadzę swoich przypadkowych pasażerów na przystanku autobusowym. Niezbyt przepisowo, ale spotkać autobus w sobotę w takim miejscu... to już graniczy z cudem. Na przystanku stał pan, autobusu nie widać. Pani wyskakuje z samochodu. Zerkam w lusterko, czy ten młody z tyłu nie wylezie prosto pod jadące auta... i nagle dobiega do mnie przedziwny dialog:

- A ta pani dokąd jedzie?
- Do miasta! Pan wsiada, podwiezie!
- To ja z tą panią pojadę!

Matkojedyna! Ledwo obca kobieta wysiadła, a już na jej miejscu siedzi jakiś facet! Kalkuluję, myśli zbieram, co tu robić, no przecież go siłą nie wywalę, jezusmaria, kto jeździ na stopa starym oplem, groźnie w sumie nie wygląda, chyba nic nam nie zrobi, co się tu wyrabia, ratunku?!

- To gdzie pani jedzie?
- Do... do biedronki - wydukałam pierwsze, co przyszło mi do głowy po ekspresowej analizie danych.
-Cześć! Kupiliśmy kwiatki!

Pan okazał się być sympatycznym, miłym dziadkiem, którego stan zdrowia zmusił do zmiany trybu życia. Dostał zakrzepicy, więc samochód przyszło mu wymienić na nogi i więcej spacerować. I tak oto znalazł się dziewięć kilometrów od domu w celu zakupienia kuponu totka. Po kupon podwiózł go sąsiad, z kuponem postanowił wrócić o własnych siłach. Dopiero po drodze uświadomił sobie, że tych dziewięć kilometrów jak na pierwszy spacer po zabiegu to niekoniecznie dobry pomysł i tak człapie od przystanku do przystanku. Koniec końców odstawiłam pana pod owadzi market. W ciągu paru minut poopowiadał mi o wnuczce, o żonie, o sobie. Po prostu było w nim coś, co sprawiało, że robił wrażenie uczciwego człowieka.

Dotarliśmy do domu, do ogródka. Mały Chłopiec od razu zaopatrzył się w grabki, łopatkę i wiaderko. Pięknie posadził wrzosy, a ja dopiero przy kawie zaczęłam się zastanawiać, co się w zasadzie wydarzyło.

A żeby opowieść miała zwrot akcji, to wieczorem tego pięknego dnia trafiłam na koncert do pewnego zabytkowego pałacyku (tego opisanego tutaj) ... i spotkałam tam mojego przypadkowego podróżnika, który z żoną u boku, dziękował mi za ratunek. Bo z tego przystanku to chyba jeszcze by dreptał i dreptał...

Taki ten świat wielki, a taki mały.

kwietnia 15, 2020

O czterech latach

O czterech latach




W tym tygodniu Mały Chłopiec skończy cztery lata.

Bardzo żałuję, że nie będzie miał kolejnej imprezy urodzinowej w ogrodzie. Rok i dwa lata temu była w tym dniu przepiękna, słoneczna pogoda. Przyjechała prababcia, babcia, dziadek, ciocia, wujek. Kolejni babcia z dziadkiem i wujek byli już na miejscu. W altanie rozłożyliśmy stoły, obrusy, kolorowe talerzyki i kubeczki – raz były turkusowe, raz niebieskie. Były baloniki, były girlandy w ponaklejanymi traktorami na drugie i pociągami na trzecie urodziny. Mam niesamowitą radość z przygotowywania dla niego takich rzeczy i spełniania małych marzeń (mamo, żeby były traktory! Pociągi, dużo wagonów!) Tort, ciasto, ciasteczka, muffinki. Przed altaną był rozłożony koc, na którym wszyscy się wylegiwali. Chłopiec był przeszczęśliwy. Szalał po ogrodzie do upadłego, a kiedy goście rozjechali się do domów, w ubraniu padł do łóżka. Nawet nie zdążył zdjąć bucików.

Szkoda, że w tym roku nam się to nie uda, ale podobnie jak z Wielkanocą – zrobimy tyle, ile się da. Najbardziej dumna jestem z tego, że urodziny nie kojarzą mu się z prezentami. Czeka na gości, na zabawę, na słodycze, ale nie na podarunki. Nie uzależnia udanej imprezy od ilości otrzymanych prezentów, a tym bardziej ich wartości. Myślą przewodnią ma być dobra zabawa i fajnie spędzony dzień. Jak tylko świat zacznie wracać do normalności i warunki staną się bardziej sprzyjające, zrobimy fantastyczną imprezę urodzinową.

Mały Chłopiec przyszedł na świat w urodziny mojej babci, chociaż wcale się go wtedy nie spodziewaliśmy. Drugie imię nosi po moim dziadku. Mieszkamy w domu przez nich zbudowanym, śpimy w ich sypialni. Mały Chłopiec wie, kim byli, choć nigdy ich nie spotkał. Rozpoznaje ich na zdjęciach i jestem przekonana, że i oni mają na niego oko. Chciałabym, żeby pamiętał, skąd jest i kto tu przed nim był – zwłaszcza, że byli to bardzo dobrzy ludzie. I nawet, jeśli kiedyś ruszy w świat, to zabierze ze sobą pamięć o nich, o domu na końcu świata, o swoich dziadkach i rodzinie, z którą spędził dzieciństwo. Wiem, że to odległa przyszłość, ale budujemy ją każdego dnia. Te małe kroki prowadzą nas do dorosłości, dojrzałości i do końca własnej drogi. Każdy dzień ma znaczenie.

* * *

Przedstawiam Wam Małego Chłopca studiującego mapę Wrocławia. Prowadził wycieczkę w poszukiwaniu krasnoludków. O ile czytać potrafi drukowane litery, to na mapie zupełnie się nie zna, aczkolwiek nie przeszkadzało mu to w prowadzeniu nas po mieście ;)


kwietnia 13, 2020

O przygotowaniach

O przygotowaniach


Ile Świąt jest w tegorocznych Świętach?

Może właśnie więcej, niż zazwyczaj? Bo bardziej się staramy, bardziej doceniamy. Brakuje nam tego, na co zwykle nie zwracamy większej uwagi, a nawet prozaiczne, nudne czy wręcz irytujące zazwyczaj rzeczy wywołują tęsknotę?

W tym roku świąteczne śniadanie zorganizowaliśmy u nas. Zaprosiliśmy domowników do wspólnego stołu. Mimo braku uroczystości i wszystkich tych tradycyjnych elementów bardzo chciałam, żeby Mały Chłopiec przeżył inny dzień niż zawsze. Wspólny czas, przeżywanie świątecznych dni, tłumaczenie mu sensu obchodzonych wydarzeń.  Na niektóre pytania trudno było udzielić odpowiedzi, która zadowoli, a jednocześnie nie przestraszy czterolatka...

Moja mama dostała koronadepresji i postanowiła nie robić zupełnie nic. Obejrzy transmisję z uroczystości  w telewizji i tyle. Postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce. Wiem, że Święta nie opierają się tylko na wspólnym jedzeniu, ale jednak tak jak Wigilia, tak to śniadanie Wielkanocne powinno być wyjątkowe. Rozłożyliśmy z mężem stół, przygotowaliśmy pięknie zastawę i dekoracje, przyszykowaliśmy cały zestaw smakołyków - nie za dużo, ale różnorodnie, żeby nic się nie zmarnowało. Nie popieram stołów uginających się od jedzenia, które po paru dniach ląduje w koszu. Były jajka, był pachnący chlebek. Były żółte dekoracje, tulipany i baranek. I byłam z nas dumna, bo wyszło smacznie i pięknie. Mogliśmy porozmawiać, zapomnieć o wszystkim wokół i cieszyć się z tego, że jesteśmy razem.

Swoją drogą, uwielbiam zapraszać gości. Nawet jeśli to osoby, z którymi mieszkamy na co dzień. Lubię pięknie przygotować stół, a mimo braku zdolności kulinarnych, poczęstować gości czymś pysznym. Wymyśliłam sobie, że w tym roku zorganizuję spotkanie z Mikołajem dla przyjaciół i ich dzieciaczków. Nasze łobuziaki są w bardzo podobnym wieku i z pewnością będzie to dla nich fajna przygoda. Do grudnia daleko, ale ja już mam swoją wizję!


Tymczasem życzę Wam radosnego świętowania - mimo wszystko!

kwietnia 08, 2020

O niespodziewanej wizycie

O niespodziewanej wizycie

Mieszkam na końcu świata, gdzie czas biegnie nieco inaczej.

To małe miasteczko, a obrzeża stanowią tereny wiejskie. Wiecie, pola, lasy, konie, krowy, kury… no, wioseczka taka, gdzie sąsiad sąsiadowi woła „dzień dobry” przez siedem wzgórz. I wszyscy wszystko o sobie wiedzą, rzecz jasna.

Mój koniec świata to skraj tych terenów – tu już nawet plotki nie docierają. Mieszkamy w domku na górce, dookoła pola i las. Jakież było zatem moje zdziwienie, gdy u progu tego domku na końcu świata stanął sąsiad z końca wsi. Na dodatek nie byle jaki sąsiad – i to bynajmniej nie w pozytywnym kontekście. Młody człowiek, alkoholik, awanturnik, do bijatyki skłonny, niejedno ma na sumieniu. Jednego pobije, innemu coś w biały dzień ukradnie, komuś płot zdemoluje, bo krzywo na niego popatrzył. Dobrze w okolicy znany, szerokim łukiem omijany.

Pełna obaw idę otworzyć drzwi.

- Dzień dobry pani gospodyni!
- Dzień dobry – odpowiadam, nieco zaniepokojona, ale ciekawa celu wizyty.
- Pani gospodyni, bo wy macie kury.
No, mamy. Nie da się ukryć, lata ich ze trzydzieści po polu. Tak plus minus, bo sama do końca nie wiem, ile ich jest.
- Pani gospodyni, bo wy macie kury. A ja mam kaczkę.
O, teraz to zrobiło się ciekawie. Propozycja mariażu międzygatunkowego czy jak…?
- Żywą kaczkę! No kolega mi przyniósł. I nie wiem, co z nią zrobić. I tak pomyślałem, że wam ją przyniosę. Bo zabić to ja nie mam sumienia!
Okej, tego się nie spodziewałam. Tylko po co mi kaczka?
- Pani gospodyni, to ja tę kaczkę przyniosę. Pochodzi sobie z tymi kurami, chować się będą razem. Bo ja nie mam jej gdzie trzymać. A nie zabiję, no nie mogę! Sumienie nie pozwala!
Jezusiemaryjko… po co nam kaczka? Poza tym, kury należą do mojej mamy, gdzie ja będę jej kaczki sprowadzać? Z drugiej strony, trochę się pana sąsiada bałam, bo łatwo w afekt popada, a ja tu sama w domu, więc wprost odmówić nie sposób.
- Panie Janku, to się chyba nie uda. Bo wie pan, u nas kurnik na piętrze. Kurki nasze po drabinie wchodzą. No a jak kaczka, na tych swoich krótkich nóżkach, po drabinie wejdzie?  Bardzo bym pomóc chciała, ale ta kaczuszka biedna nie da sobie rady z drabiną.
Postał, pomyślał. Sama nie wiem, skąd taki przebłysk logiki w moim małym rozumku zagościł.
- Racja. Nie wejdzie po drabinie.
Łomatkoicórko, jak dobrze, że argument był trafny.
- Gospodyni ma rację, po drabinie nie wejdzie. To komu tę kaczkę dać można?

Dwa gospodarstwa w okolicy mają kaczki. Uznał, że faktycznie lepiej będzie jej wśród swoich pobratymców kaczego rodu. I poszedł w swoją stronę, ku mojej uldze, bo co bym z tą kaczką począć miała...

Takie to rewelacje na tym naszym końcu świata.


* * *

Wiosna rozkwita. Zaczyna się robić pięknie. Na zdjęciu prezentuję Wam mirabelki, które złapałam w kadr w zeszłym tygodniu :)

kwietnia 04, 2020

O siedmiu rzeczach - kolejne dwie

O siedmiu rzeczach - kolejne dwie

W poprzednim wpisie wspominałam o tym, że spać po nocach nie mogę... więc leżę i myślę. I wymyśliłam wymyślenie siedmiu małych rzeczy, których wspomnienie wywołuje uśmiech. I choć są małe, nieistotne dla nikogo i nie mają wpływu na losy świata, zapisały się w mojej pamięci jako coś, co pamiętać warto.

3) Sto książek

Miałam kiedyś listę stu książek, które chcę przeczytać. 

Pozycje na tej liście były przeróżne. Postanowiłam przeczytać klasyki, które we własnym przekonaniu jako mól książkowy powinnam znać, albo chociaż spróbować przełknąć - bo nie powiem, czytać uwielbiałam, próbowałam wszystkiego, choć nie wszystko do mnie trafiało. No umówmy się, wielbiciel kryminałów nie musi się odnaleźć wśród harlequinów, ale powinien choć wiedzieć, dlaczego to nie jego bajka. A nie, że fe i nie-bo-nie. Harlequina też czytałam, a co!

I tym sposobem dotarłam „Damy Kameliowej”, którą pokochałam. Poznałam poczucie humoru Wiktora Hugo - kto by się spodziewał, że autor z początku dziewiętnastego wieku tak bardzo przemówi to mojej wyobraźni ironicznymi docinkami? Odkryłam Samuela Becketta, któremu szczerze oddałam serce, za „Końcówkę”, przeżywaną dziesiątki razy, z zaciśniętymi zębami powstrzymują łzy. Poznałam się bliżej z Orwellem, obraziłam się na Hemingway’a za „Pożegnanie z bronią”. Pokochałam Borgesa, którego „Triada” stała wyryła mi się głęboko w duszy. Poznałam treści niespodziewane i niesamowite, jak „Gdy oślica ujrzała anioła”, autorstwa Nick’a Cave’a, którego nawet nie podejrzewałabym o popełnienie książki. Spotkałam Whartona, który ustami Alonso wypowiedział najbardziej przerażającą prawdę o niechceniu siebie. Spotkałam się z Eco, którego kolekcja teraz dumnie prezentuje się w mojej osobistej bibliotece. Niejedną noc spędziłam z Szekspirem, pochłonęłam go w całości, a "Sen nocy letniej" już na zawsze pozostanie najbardziej raniącym sercem dramatem, choć niby jest komedią z happy endem. Zaprzyjaźniłam się z Tołstojem, oczarowana jego światem. Zmierzyłam się z Juliuszem Verne, który przyznam szczerze, zupełnie mnie pokonał. Pochłonęłam "Peanatemę" Stephensona, przedziwną i fascynującą. Podziwiałam "Mistrza i Małgorzatę", których w latach szkolnych nie było mi dane spotkać, tak jak "Fausta"Goethego - ale może to i lepiej, bo byłam do czytania znacznie lepiej przygotowana. Sięgnęłam po książki, których nigdy bym nie wzięła do ręki - sama nie do końca wiedząc czemu. 
Przeczytałam w życiu tysiące książek, niektóre kilka, kilkanaście razy. A dzięki mojej "liście stu książek" poznałam wiele fascynujących tytułów i jestem z siebie dumna, że jak postanowiłam, tak zrobiłam.

4) Atlantis z muzyką na żywo
Lubię filmy. Lubię kino, lubię oglądać różne rzeczy – nie mam sprecyzowanego ulubionego gatunku
Bawią mnie stare filmy jak "Pół żartem, pół serio" i "Ocean's eleven" - ale nie, nie to z Georgem Clooney'em i Brad'em Pitt'em, tylko to stare, sprzed pół wieku, gdzie główne role grali Dean Martin i Frank Sinatra. Wzruszam się przy "Karmelu", płaczę na "Zielonej mili", a końcówki "Niekończącej się opowieści" nigdy nie pamiętam, bo nic nie widzę przez łzy. Wychowałam się na "Parku Jurajskim" i wciąż kocham te dinozaury! Uwielbiałam "Indianę Jones'a" i chciałam nim zostać w przyszłości. Niestety okazało się, że do tego potrzebna jest znajomość geografii, a z nią mi nigdy nie było po drodze... i tak oto umarło moje marzenie o zostaniu łowcą artefaktów. Tak czy inaczej, mam całą długą listę ulubionych filmów i anime, do których czasem wracam.
Zawsze podobała mi się też atmosfera nocy filmowych. Byłam kiedyś na takim reżyserskim pokazie „Władcy Pierścieni”. Pełne kino, wszyscy w doskonałych nastrojach, znający fabułę na pamięć, a i tak było super. Panowała tam taka dziwna atmosfera – jakby wszyscy się znali. Ludzie zagadywali do sąsiadów, wymieniali się numerami telefonów, umawiali na spotkania. Bardzo pozytywne to było.
Ale lubię też kino nieme. Takie wiecie, czarno-białe obrazy sprzed pierwszej wojny światowej. Prawdziwa magia. Bez komputerowych efektów specjalnych, ale z fantazją i pomysłem. Szalone dekoracje, plenery malowane na szybach, nakładane klisze... Swego czasu miałam całą kolekcję takich niemych perełek, a na studiach pisałam o nich prace. Czasami w takich małych, studyjnych kinach organizowane są pokazy tego typu filmów z muzyką na żywo. W końcu udało mi się na taki pokaz pójść.
Wyświetlano „Atlantis” z 1913 roku. W małej sali pokazowej, nie w kinie, a w muzeum. Bilety rozeszły się w mgnieniu oka, a było ich może z 50 sztuk. Niesamowite przeżycie. Do dzisiaj zachowałam ten bilet na pamiątkę. Pokaz był przepięknie przygotowany, poprzedzony prelekcją, a sam występ bardzo klimatycznie poprowadzony. Grający na pianinie chłopak otrzymał owacje na stojąco – film trwał jakieś dwie godziny! Muzyka towarzyszyła obrazowi, a świadomość tego, że wszystko dzieje się "teraz"... Wspaniałe przeżycie. Zwłaszcza dla kogoś, kto lubi filmy. Szczerze polecam - niezwykłe doświadczenie.

* * *

Wczoraj byliśmy na pikniku.

Młody Człowiek wstał z rana i wszedł do szafy. Dzieci podczas kwarantanny również zachowują się w sposób nietypowy, starałam się więc nie zadawać pytań i niczemu nie dziwić. Wyszedł po dłuższej chwili, wynosząc ze sobą koc.
- Zrobimy dzisiaj piknik - zakomunikował.
Przygotowywał się cały dzień. Przyniósł talerzyki, kubki, owoce, słodycze, małe pomidorki koktajlowe - zawsze je zabieram. Nie ma pikniku bez pomidorków, oł noł. Zapakował do plecaka chusteczki, butelkę wody i zestaw ubrań.
- Zawsze zabierasz mi spodnie i koszulkę, gdybym się ubrudził - wyjaśnił, widząc moją minę. Idąc tym tokiem rozumowania nie sposób było odmówić mu racji. Przyniósł książeczki i zabawki... Zaczęłam się obawiać, że i kawę przyjdzie mi w termosie zrobić, ale na szczęście zgodził się na dzbanek z ekspresu.
Tym sposobem spędziliśmy popołudnie w malowniczych okolicznościach przyrody, siedząc na kocyku pomiędzy łóżkiem i szafą, podziwiając widok z okna i siebie nawzajem.

Przyznać trzeba, że pomysł był przedni - z braku lepszych możliwości, w aktualnych warunkach, domowy piknik też jest fajny!


kwietnia 02, 2020

O siedmiu rzeczach

O siedmiu rzeczach



Zmiana czasu zupełnie rozregulowała mi rytm dnia. Pracuję teraz w kratkę, przez co każdego ranka zastanawiam się, czy mogę spać, czy jednak muszę wstać? Do tego cała koronasytuacja, stres, mnóstwo spraw na głowie i w efekcie nie śpię przez pół nocy. Rano boli mnie głowa, jestem zmęczona, a wieczorem znów nie mogę zasnąć. Leżę więc i myślę.

O czym?

Aktualnie mamy na świecie totalny przewrót codzienności. Martwimy się o nabjliższych, martwimy się o siebie - bo co będzie, jak mnie nie będzie? Martwimy się o to, czy przyniesiemy z pracy niespodziankę - bo niestety, wielu z nas musi do pracy chodzić. I pocieszamy się tym, że dobrze, że chodzimy, bo przecież tysiące osób nie wiedzą, czy jutro nadal będą pracować... Świat stał się przerażającym miejscem, a dom azylem i więzieniem jednocześnie. Robimy, co możemy, żeby jakoś funkcjonować, żeby układać swoją rzeczywistość na nowo. Grzecznie witamy się z sąsiadką, jednocześnie bojąc się do niej zbliżać. Odwlekamy wszystkie nasze plany na "kiedyś". Życzymy sobie w duchu, żeby nie rozbolał nas ząb, żeby nic nie wpadło do oka, żeby nie złamać palca, bo nic nie działa tak, jak powinno i tak do końca niewiadomo, gdzie szukać pomocy. Gdzieś tam pojawia się strach, że pójdę z palcem, a wrócę z wirusem, pójdę z zębem, a wrócę z wirusem... Na Waszych blogach czytałam już mnóstwo przemyśleń na ten temat. I chyba obawy mamy wszyscy podobne. Tak samo jak nadzieję na to, że wszystko wkrótce zacznie się lepiej układać.

Dość mam takich myśli za dnia. A tu noc długa... Więc? Więc najpierw postanowiłam wymyślić siedem rzeczy, z których jestem zadowolona, które mi się udały, które miło wspominam i choć nie są dla nikogo nieistotne, są dla mnie ważne. Żeby to było coś dobrego, pozytywnego, wywołującego uśmiech. I wymyśliłam.

1) Zobaczyć Meteory

Dawno, dawno temu, kiedy internet nie był jeszcze tak powszechny, router robił takie dziwne piiip-ziuup-biii! zanim się podłączył do sieci, haseł wyszukiwało się przez Onet albo WP, a google nie rządziło światem… ktoś pamięta te czasy? Otóż wtedy, bardzo dawno temu, szukając czegoś na temat pewnego zespołu muzycznego, trafiłam na hasło Meteory. Kojarzycie? Takie prawosławne monastyry, klasztory wybudowane na szczytach gór. Widok był imponujący, niesamowity i wywołujący zasadnicze pytanie - jak oni to zrobili?! Zdjęć znalazłam niewiele, aczkolwiek zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Chciałam zobaczyć je na żywo. Nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale zobaczyć je muszę. Wymyśliłam nawet, że w sumie to mogę iść do zakonu i tam zamieszkać, bo wyczytałam, że jeden klasztor jest damski. Bo czemu nie? Taki widok to mogę oglądać codziennie. Udało się. Trochę musiałam na to poczekać, ale dotarłam na miejsce i byłam więcej niż zachwycona. Widok był nieziemski, zaiste magiczny - lekka mgła okrywała szczyt, nad którym górował klasztor. Potem wszystko się rozwiało i w pełnym słońcu ukazały się szczyty. Każdy szczegół chłonęłam z wielkim "łoo....!" Wprawdzie na miejscu okazało się, że do zakonu biorą tylko bogate wdowy, ale trudno, nie zawsze będzie z górki. Zobaczyłam, było pięknie – nie zapomnę tego nigdy. A może nawet kiedyś tam wrócę?


2) Wejść do ruin pałacu

Niedaleko miejsca mojego zamieszkania, w niewielkim, zarośniętym parku, stoi sobie pałacyk z końca XIX wieku. Miał zamurowane okna, zrujnowane obejście, rozkradziono wszystko, co dało się wynieść. Jako że mam pociąg do takich miejsc i lubię ignorować tablice zakazujące wstępu, od wielu, wielu lat kusił mnie ten obiekt. Wejść, zobaczyć, co tam za tymi prowizorycznie wstawionymi cegłami widać. Od czasu do czasu pojawiał się nowy właściciel, stawiał płot, rozbierał płot, sprzedawał obiekt. Kupował nowy właściciel, stawiał płot, nic nie robił, rozbierał płot.. Potem pojawiły się rusztowania i tak sobie stały dookoła budynku. Stały i kusiły jeszcze bardziej – bo sięgały aż do tych okien, które nie były zamurowane. I tak sobie przejeżdżałam koło owego pałacyku… aż natknęłam się na program pewnej dziewczyny, która „zawodowo” buszuje po takich miejscach. I wirtualnie oprowadziła swoich widzów po pałacu. Za zgodą właściciela! No, teraz to już zaczęłam przebierać nogami nad wyraz niespokojnie. Bo może ja też jakoś tam wejdę? Może do niej napiszę, może się czegoś dowiem? Nie musiałam długo czekać – pałac zaprosił mnie sam! Na stronie internetowej lokalnych wiadomości pojawiło się zaproszenie na koncert smyczkowy. W pałacu! Od razu zarezerwowałam bilety. Był piękny, sierpniowy wieczór. Poszłam z przekonaniem, że na terenie parku zostaną rozstawione ławki, jakaś prowizoryczna scena… Nie! Skąd! Zaproszono nas do wnętrza! Nowy właściciel ostro ruszył z remontem, dowiedziałam się wielu rzeczy, a niecały miesiąc później zwiedziłam pałac od piwnic, aż po wieżę. Teraz jeszcze bardziej cieszę się na jego widok. Pojawiają się szyby w oknach, pojawiał się dach, spod stuletniego brudu wyłania się piękna elewacja… coś pięknego. Z szerokim uśmiechem śledzę kolejne postępy remontowe. Może kiedyś się tam zatrudnię? O, to by było coś!

To mamy już dwie rzeczy. 

Jeszcze pięć. Dwie już mam na myśli :)


Copyright © zapisano przy kawie... , Blogger