maja 29, 2020

O małych podróżach

O małych podróżach

 

W całej tej koronasytuacji najbardziej mi doskwiera brak podróżowania. O tej porze roku mieliśmy już zazwyczaj kilkaset przejechanych kilometrów. A tymczasem zwiedzamy głównie własne mieszkanie i podwórko. 

Nie powiem, ma to swoje plusy - pozwiedzałam dawno zapomniane zakamarki szaf i szuflad, wyrzuciłam zaschnięte pajęcze truchełka i kilka uprażonych słonkiem biedronek, zapewne z zeszłego sezonu, które wpadły za kaloryfery i tam miały dokonać wiecznego spoczynku. Tymczasem dopadła je moja miotła i przegoniła z cichego mauzoleum na poniewierkę na świeżym powietrzu. 

Posprzątane zatem mam. Nawet w ubraniach zrobiłam przegląd, zwłaszcza u Małego Chłopca - bo znów spodnie jakieś takie ma za krótkie. Wypucowałam kafelki, zrobiłam przegląd kuchennych zapasów... Tylko ileż można ganiać ze ścierką? I znów człowiek spogląda tęskno w stronę umytego okna, przez które teraz więcej świata widać...

Przy pierwszych przyjaznych objawach wiosny zapakowałam Małego Chłopca do auta i ruszyliśmy przed siebie. Czerwony opel wrócił ze szpitala i brumka  sobie cichutko i radośnie, co niezwykle raduje moje serce po ostatnich przygodach. Postanowiłam rozruszać stare kości i dojechawszy do pięknych stawów przegoniłam Małego Chłopca przez groble i ścieżki leśne. Zobaczyliśmy konwalie, karmiliśmy łabędzie, patrzyliśmy na żaby, na rybitwy i wszelkie ptactwo wodne. Tropiliśmy żuczki, mrówki i gąsienice - słowem, wyprawa skromna, ale edukacyjna. Mały Chłopiec czuł się usatysfakcjonowany, a ja postanowiłam potraktować małe wycieczki jako rozgrzewkę do podróży, które nadejdą - mam nadzieję, że już niedługo.







maja 17, 2020

O małym oplu

O małym oplu



Wspominałam już kiedyś, że kocham mojego małego, starego opla. Służy naszej rodzinie już 23 lata, a dla mnie wciąż jest tą śliczną, czerwoną perełką, którą przywiózł tata pewnego jesiennego dnia. Obiecał mi wtedy, że jak już będę duża i zdam prawo jazdy, to na 18 urodziny mi ją podaruje. Jak ja na nią czekałam! Szkopuł w tym, że tatuś nie sprecyzował, o czyją osiemnastkę chodzi. Tym sposobem czerwona perełka trafiła do mnie dopiero kiedy sama uzyskała pełnoletność, a ja już dawno zdążyłam się zestarzeć, przyrdzewieć i zużyć nieco. Tak czy siak, doczekałam się i kocham ją miłością szczerą, choć z każdym rokiem trudniejszą.

Moja perełka zaczęła robić bruuum, bruuum. I nie było to takie subtelne, zwyczajne bruuum. Bardziej takie bRRRum, przez duże R, jak tRRRaktor. Jeśli ktoś miał okazję posłuchać traktorowego brum na żywo, to zdecydowanie zauważy różnicę.

Czerwona perełka pojechała w poniedziałek do mechanika. Wróciła do mnie odświeżona i w znacznie lepszym nastroju - znów brumkała po swojemu. Aż do wczoraj.

Pojechałam z Młodym Człowiekiem do mojej babci, a jego prababci. Seniorka mieszka sama, więc wirus czy nie wirus, widujemy się codziennie. Jest jak domownik, tylko taki wiecie, na wifi. Niby dom osobny, ale zarazki te same. Zrobiłam babci zakupy, zaopatrzyłam ją w odżywki dla roślin, posprzątałam. Czas do domu.

Ledwo wyjechałam z uliczki babci, a mały opel zrobił BRRRRYYY! łojezusmaria, pomyślałam, a potem było wielkie BUM. Coś huknęło metalicznie, auto ryczy, jakby właśnie się dowiedziało, że jutro idzie na żyletki, a ja dopiero co włączyłam się do ruchu na głównej drodze. Bez zastanawiania i na bezczelnego wjechałam na czyjś podjazd, tarasując pół chodnika i trawnik. Wychodzę, patrzę. No co ja też mogę widzieć, skoro o aucie wiem tyle, ile muszę, czyli jak zatankować i że jak się świeci na czerwono, to niedobrze? Pod spód zaglądam. Ach, jest. Tłumik. Pod autem. Na ziemi. Leży se, wisząc trochę, resztką sił się podwozia trzyma. Dzwonię po męża - nie odbiera, bo pojechał coś załatwić. Patrzę, zza płotu pan się wychyla, patrzy na mnie, znika. Pewnie jego trawnik, myślę, właśnie przeorałam. Zaraz mnie tu odpowiednio przywita. Włączam auto raz jeszcze - nadal krzyczy,  ewidentnie go coś boli. Znów dreptam dookoła, znów zaglądam pod auto. Nadal wisi. Na jedno dobrze, chyba, że wciąż wisi... Młody w aucie zaczyna dopytywać, co oznacza przerwa w podróży. Pan znów kuka zza płotu, ale teraz, zachęcony najwyraźniej moim nurkowaniem podchodzi. No pięknie, teraz to się zrobi wesoło, zaraz mnie rozliczy za ten trawnik i pogoni z tłumikiem na plecach. 

- Potrzebuje pani pomocy?
- Chyba urwałam tłumik.
- Pani to pokaże - pan nurkuje pod opla. - Faktycznie, urwany. Wjedzie pani na kanał, zobaczymy co z tym zrobić.

Stoję, patrzę, niedowierzam. 
- Ale gdzie na kanał?
- No u mnie w garażu, tu za płotem.
- Chce mi pan powiedzieć, że ze wszystkich miejsc, jakie dzisiaj objechałam, wysypałam się akurat pod pana garażem, a pan ma kanał? - szczerzę się jak głupia, nie wierząc w swoje kulawe szczęście. I faktycznie, pan mnie na kanał pokierował, resztki tłumika drutem przywiązał. Popytał, dokąd zmierzam. 
- Nieeee no, spokojnie pani dojedzie. Byle powoli, nie po dziurach i nie cofać! 

Ruszamy zatem, Mały Chłopiec i ja.

Jedziemy sobie powolutku, dwadzieścia na godzinę. Opel ryczy jak stary golf sebixa po wieśtuningu, wszyscy ludzie w oknach. Kalkuluję sobie wszystko i wymyślam, że bez sensu do domu jechać, skoro mechanik potrzebny. A że mam go po drodze, to pojadę prosto do niego. Najwyżej zrobię mu niespodziankę i zostawię perełkę pod bramą. W końcu mąż telefon odbiera.
- Dzwoń do pana Grzesia, że zaraz u niego będę!
Na tłumaczenie nie było czasu. Ale nadal jedziemy. Pan Grześ z uśmiechem szerokim czeka na nas na podjeździe.
- Dzień dobry, to znowu ja!
- Słychać was od skrzyżowania!
- I to jak. A niektórzy za takie efekty jeszcze płacą!
Pan Grześ wysłuchał historii. Mąż obiecał po nas przyjechać. A że pogoda piękna, to Młodego za rączkę i pójdziemy już sobie spacerkiem, zanim mężu nas zgarnie.

Idziemy sobie zatem, Mały Chłopiec i ja.

Ludzie się na nas gapią, ale też bym się gapiła, bo nie co dzień idzie ktoś chodnikiem z wielgachnym, mrugającym ledami kołem typu hula hop. Wypakowując się z auta otworzyłam bagażnik, żeby zabrać torbę. Młody kółko zauważył i ani myślał go zostawić w oplu. Ciężko dyskutować z czterolatkiem w pewnych warunkach, a że i tak dzielnie znosił przygody, zgodziłam się na hula hop.

Idziemy sobie zatem, Mały Chłopiec, hula hop i ja.

Gdzieś po kilometrze, może nieco więcej, torba mi zaczęła na ramieniu ciążyć. Dziwne, przecież w środku miałam tylko portfel. Ach... no i cztery butelki wody mineralnej, które babcia wrzuciła mi na odchodne. Zupełnie o nich zapomniałam. A w torbie zakupowej? Nic przecież, dwie siatki do okien, baterie... i dwa młotki, które mężu kupił sobie w budowlanym. Dwa majzle, szpachelka. Butla odżywki do storczyków. I garść śrub do renowacji huśtawki. No japierdzielę, geniuszu ty, pochwaliłam się w myślach, choć nieco mniej cenzuralnie. Młodemu odmówić hula hop chciałaś, a targasz dwie ciężkie torby pełne młotków?

Idziemy sobie zatem, Mały Chłopiec, hula hop, dwa młotki i ja.

Męża spotkaliśmy po niecałych czterech kilometrach spaceru. Bo chyba jeszcze nie wspominałam, że swoje sprawy załatwiał jadąc rowerem. Bo pogoda ładna, więc rower wypróbuje. Między naszą awarią a domem zrobił biedny 14 kilometrów w tempie torpedy, aby z opresji nas uratować, wymienić rower na auto i zgarnąć do domku. 

Wróciliśmy szczęśliwie, Mały Chłopiec, hula hop, dwa młotki, mężu i ja. Bez opla wprawdzie, bez tłumika, ale w sumie to mogło być gorzej. A tak to chociaż spacer był, okolicę zwiedziliśmy i jeszcze rower wypróbowany w ekstremalnych warunkach.


maja 10, 2020

O ekscesach kulinarnych

O ekscesach kulinarnych

Z okazji urodzin Młodego Człowieka zrobiłam sernik na zimno. Znalazłam na youtube najłatwiejszy przepis świata, z czterech składników i biszkoptów. Na dodatek pani na filmiku mówi głośno i wyraźnie - tak, żeby kulinarne słonie w składzie porcelany też zrozumiały instrukcje i zrobiły fajne ciasto. Urodzinowy sernik wyszedł rewelacyjny.

Chciałam zatem powtórzyć swój mały sukces i podarować piękny sernik solenizantce z okazji nieorganizowanych urodzin. Przecież już go robiłam, był świetny... co może pójść nie tak?

I to jest właśnie to pytanie, które wprawia w ruch tryby świata.

Najpierw galaretka nie chciała się rozpuścić. Machałam łyżką jak szalona, czyniąc tornado w misce, a tam wciąż gruda na grudzie. Woda zrobiła się chłodna. Wymyśliłam zatem, że doleję gorącej wody, to się lepiej rozpuści. Dosypię też galaretki, żeby była proporcja. Logicznie, nie? Sama to wymyśliłam - ja, kuchenny ignorant roku.  Na to, żeby po prostu podgrzać miksturę wpadłam po fakcie. Jak więc wymyśliłam, tak zrobiłam. Galaretkę szczęśliwie rozpuściłam.

Przygotowałam w foremce dno z biszkoptów i zabrałam się za mieszanie masy. Dolałam galaretki... no i masa pływa. Aż tak to nie powinna. Ale przecież mam więcej galaretki więc dorzucę więcej sera - kolejny przebłysk kulinarnego geniuszu. Zadowolona z siebie zrobiłam, co wymyśliłam. Masa wyglądała dobrze. Wlałam do foremki i nagle biszkopty pyk, pyk, pyk... oderwały się od dna i zaczęły sobie pływać radośnie w sernikowej zupie.

Stoję, patrzę. Ostatecznie widziałam już serniki bez dna. No to ten też będzie. Z biszkoptami w ramach niespodzianki. Trudno, bywa i tak. Biorąc pod uwagę  moje umiejętności, mogłam się tego spodziewać. Wkładam swoje dzieło do lodówki. Patrzę, śmietanka stoi. Hm. Śmietanka. Śmietanka...? No tak. Miały być aż cztery składniki. O jednym zdążyłam zapomnieć, no ale heloł, to ja. Zabieram sernik, niezrażona ubijam śmietanę i domieszuję do mojej pięknej serowo-biszkoptowej zupki. Jakoś to będzie. Ostatecznie się nie zetnie i serniczek się rozjedzie po otwarciu foremki. Wtedy zjemy go sami jako serowo-biszkoptowy deser i twardo będę utrzymywać, że tak to miało wyglądać.

Minęły prawie dwie godziny. Wyjęłam moje wątpliwe dzieło sztuki cukierniczej. Macam, ruszam foremką - trzyma! Poukładałam brzoskwinie, zalałam je ostudzoną galaretką. Dziwnie, coś mi tej galaretki mało wyszło. Podnoszę serniczek... o, jest galaretka. Spłynęła sobie radośnie gdzieś szczelinami, zabierając po drodze resztki niedobitej śmietany i wypłynęła dnem foremki. Dowiedziałam się o tym gdzieś pomiędzy kuchnią a korytarzem, w okolicach lodówki (bo tam stoi, nie w kuchni). Całą trasę oznaczyłam lepką, słodką, brzoskwiniową mazią.

Także ten. Sernik wizualnie wyglądał jak ofiara sztuki nowoczesnej. Dość abstrakcyjny twór wątpliwej urody okazał się być całkiem smaczny i mimo swojej burzliwej historii wypadł całkiem dobrze. Na szczęście obdarowana solenizantka nie przejęła się stroną estetyczną tworu więc uznać można, że niespodzianka się udała.


maja 02, 2020

O znakach

O znakach

Są dwie niewątpliwe oznaki prawdziwej, nieodwołalnej wiosny.

Po pierwsze, las z dnia na dzień robi się całkowicie zielony. Serio. Jednego dnia  widać było gałęzie, pączki, nieśmiałe listeczki. Nocą spadł deszcz. Rano wstałam - a tam milion odcieni zieleni. Jest pięknie!

Po drugie, w moim starym oplu kontrolki zaczynają mrugać na pomarańczowo. Ma to niewątpliwy, aczkolwiek wciąż niewyjaśniony związek z temperaturą za oknem. Zaczyna świecić lampka silnika - znaczy przyszła wiosna.

Oprócz niewątpliwych i pełnych nadziei na lepsze dni objawów, dopadł mnie też kryzys. Taki wiecie, bunt nastolatka. Mam dość tego siedzenia w domu, chcę ruszyć w świat, poruszyć niebo i zrobić milion rzeczy (których pewnie w sprzyjających warunkach i tak bym nie zdobiła, ale teraz chcę ich bardziej na przekór.)

Chyba najbardziej brakuje mi randkowania z mężem. Zazwyczaj w sobotę wieczorem urywaliśmy się z domu na parę chwil. Nieważne, czy na kawę i ciastko, na romantyczną kolację czy po prostu na spacer po lesie albo zwiedzanie okolicznych wiosek. Tak po prostu, żeby spędzić parę chwil tylko we dwoje. Lubiłam się ładnie ubrać, przygotować, jakbym naprawdę wybierała się na randkę - choć mój luby szykował się tuż obok. Ale był to taki czas dla nas. Bardzo mi tego brakuje.

Moje buntownicze zapędy i awanturnicze plany podbijania świata skutecznie ukróciła migrena. Zapakowała mnie do łóżka na trzy dni. Echo tego bólu czuję jeszcze gdzieś za okiem i z tyłu głowy. Nie miałam siły żyć, w pracy wzięłam urlop, bo pół dnia spędziłam leżąc na biurku i powstrzymując wymioty. Taaaka impreza!. Zawsze trzeci dzień jest najgorszy - zaczynają mi pulsować wszystkie zęby i mam wrażenie, że za chwilę zaczną wypadać jeden po drugim.

No, tyle o przyjemnościach. Z dobrych wieści natomiast chciałam napisać, że wypucowałam rower i przeżyłam pierwszą wyprawę bez większych cierpień dnia następnego. Rozsądnie wybrałam krótką trasę, mierząc siły na zamiary. Taka jestem przezorna... (a tak naprawdę to po prostu zapomniałam komórki i bałam się, że umrę w lesie i nikt mnie nie znajdzie, nie uratuje, zjedzą mnie wilki, a zające będą się ze mnie śmiały, że na wyprawę się wybrała, a zadyszkę złapała już za furtką... ale to taka mała tajemnica.)
Copyright © zapisano przy kawie... , Blogger