listopada 06, 2023

O nowej sytuacji

Obraz autorstwa rawpixel.com - freepik.com

W wyniku splotu wielu zdarzeń i okoliczności, ten rok był rokiem wielu zmian. Ostatnia z nich właśnie zaczyna się dziać.

Mężu zmienił pracę.

I o ile nie byłoby nic szczególnego w przejściu z zakładu do zakładu, bo to już kilkakrotnie w życiu przerabialiśmy... Teraz zmiana jest większego wymiaru. Teraz zmiana zmienia życie całej naszej rodziny.

Kiedy w firmie męża zaczęło się dziać marnie, zaczął wspominać o tym, że być może byłoby dobrze rozejrzeć się za jakąś alternatywą. Tak z ciekawości, na spokojnie. Bez zobowiązań, bez presji, bez noża na gardle i widoku bezrobocia w tle. Wtedy miał jeszcze nadzieję na to, że firma stanie na nogi, że szef się ogarnie, że pójdzie na odwyk i wróci jako nieco trzeźwiej myślący człowiek. Że wszystkie te obietnice poprawy wreszcie nastąpią, że cokolwiek się zmieni. Zwłaszcza, że szefu zdecydował się podjąć terapię stacjonarną w pełnym programie, co pozwalało wierzyć, że może faktycznie widzi w końcu problem z alkoholem i ruinę, jaką to powoduje w otoczeniu.

Mamy kolegę, który od pięciu lat pracuje w zakładzie karnym. Często wspominał, że mają braki w obsadzie i żeby mąż się u nich zatrudnił. Praca na 12 godzin, więc oszczędza się na dojazdach. Wynagrodzenie średnie, ale da się przeżyć. Są dodatki, których można trochę "nazbierać" i finalnie wychodzi znośnie. Mężu złożył dokumenty... Ale mnie ta praca przerażała. Dlaczego? Dlatego, że nasz lokalny zakład karny to zakład ciężki. Jeśli słyszycie o zbrodniach w wiadomościach, jeśli jest krwawo, głośno i z przytupem - to większość sprawców jest właśnie tu. Emerytura w zakładzie karnym przyznawana jest po 25 latach. Czyli dokładnie tyle trzeba przepracować, ile się odsiaduje za zabójstwo. Bez wątpienia jest to praca mocno obciążająca psychikę. Bywa ciężko albo bardzo ciężko. Jest wszechobecna krew, przemoc i strach. Po przemyśleniu sprawy... Zaczęło mnie to przerażać. Mężu natomiast był nastawiony pozytywnie do tego pomysłu i moje wizje miliona potencjalnych nieszczęść cierpliwie znosił. W końcu, w akcie desperacji lub przypływy nagłego natchnienia podpowiedziałam, że może złoży też dokumenty do policji. Skoro już temat zszedł na pracę w służbach, to mimo wszystko policja da mu nieco szersze perspektywy. A mi da nadzieję na to, że będzie miał szansę robić coś, co nie grozi podpaleniem domu za krzywe spojrzenie w stronę osadzonego. A przynamniej nie tak od razu.

Obydwie rekrutacje toczyły się równolegle i trwały kilka miesięcy. Z perspektywy przyznać trzeba, że policyjna była lepiej zorganizowana i bardziej przystępna. Punktem kulminacyjnym obydwu były przygody w szpitalu MSWiA podczas badań medycyny pracy, ale to temat na osobny wpis. Kojarzycie Latający Cyrk Monty Python'a? Zrobiliby kilka odcinków. Serio.

Ostatecznie mąż obie rekrutacje przeszedł pozytywnie. Chyba moje jęki miały z tym coś wspólnego, bo ostatecznie zdecydował się na podjęcie pracy w policji. Dlaczego? To była dość długa i skomplikowana droga. O tym może też innym razem.

Tak czy siak, decyzja zapadła. I tu się zaczyna droga pod górkę. Nie wiem, czy wiecie, ale pracę w policji rozpoczyna się od ukończenia szkoły. Szkoła trwa aktualnie sześć i pół miesiąca. Potem jeszcze trzeba zrobić "adaptację", czyli około trzech miesięcy. Najbliższa szkoła policji jest nieco ponad godzinę drogi od nas, ale nie jest wcale powiedziane, że właśnie tam trafi. Adaptacja zaś "podobno" odbywa się najczęściej w Warszawie, co już w ogóle jest podróżą obejmującą kilka godzin w jedną stronę. 

I tu dochodzimy do dziwnego zjawiska, z którym ostatnio mam do czynienia. 

Wiadomość rozniosła się już po rodzinie. Wszyscy poklepują męża po ramieniu, że fajnie, że dasz radę. Że najgorsza ta szkoła, ale poradzisz sobie. Że to długo, pół roku, warunki średnie, ale jak to przeżyjesz - przeżyjesz wszystko. Że to trochę akademik i w pewnym wieku człowiek już nie znosi tak dobrze obecności obcych ludzi w bliskim otoczeniu, ale przeleci i będzie  z głowy.

Halo.

A my?

Nikt. 

Nikt, ani słowa.

A przecież my zostajemy. 

Mały Chłopiec i ja.

Sama będę musiała się nim zająć. Sama będę musiała go dostarczać do szkoły, odbierać, wozić na treningi. Będę kombinować, żeby nie spędzał w świetlicy większości życia. Ogarniać lekarzy, bo to wiecznie chorujący egzemplarz. Sama będę czuwać nocami, kiedy będzie gorączka i duszący kaszel kończący się wymiotami. Będę pracować zawodowo, będę gotować, sprzątać, robić zakupy. Będę robić wszystko to, co robiliśmy do tej pory we dwoje zupełnie sama. Będę miała na głowie dom, liczniki, terminy, rachunki. Będę musiała sama napalić w piecu, odśnieżyć podjazd, przenieść węgiel. Kiedy zepsuje się auto albo pralka - sama będę musiała to rozwiązać. Kiedy się rozchoruję - nikt mnie nie wyręczy. Nikt mi nie zrobi śniadania ani herbaty. Nadal będę musiała zrobić to samo, co powyżej, choćby i po kolanach. Sama będę musiała przeprowadzić inwestycję instalacji przyłącza gazowego do domu, wymiany pieca i remontu z tym związanego. Sama będę musiała się zająć synowcem, który jest wielce aktywnym i intensywnym osobnikiem. To bardzo silna osobowość, która właśnie rozpoczęła pierwszą klasę szkoły podstawowej. Radzi sobie doskonale, ale mimo wszystko wymaga teraz większej uwagi i dyscypliny w realizacji swoich obowiązków. Będę musiała tak rozdysponować wydatki, żeby zmieścić się w znacznie mniejszym budżecie niż do tej pory. A, jeszcze pieseł. Piesem też się trzeba zająć. I jeszcze operacja. Wiosną będę miała zabieg na kolano i wtedy spędzę tydzień w szpitalu, a potem trzy tygodnie o kulach. Ahoj, przygodo.

Ale mnie nikt nie poklepał po ramieniu. Nikt nie zapytał, jak ja sobie poradzę. Nikt nie powiedział, że najgorzej przetrwać te pół roku i jakoś to będzie.

Nie narzekam. Jestem świadoma tego, co mnie czeka i co muszę zrobić. Szkoda jedynie, że tego otoczenie zupełnie nie widzi. To była nasza rodzinna, przemyślana decyzja. Jestem gotowa na nową rzeczywistość, a mężu też przecież nie zniknie z domu bez śladu. Będziemy się w trójkę wspierać i robić wszystko, żeby weekendy spędzać wspólne, a być może pod koniec szkoły pojawi się nawet opcja dojeżdżania na miejsce z domu. Jestem też dobrej myśli i staram się optymistycznie założyć, że będzie to szkoła najbliżej naszego domu, bo wszystko na to wskazuje. Godzina drogi to nie koniec świata. Wiem też, że są samotne matki, które sobie radzą z takimi rzeczami na co dzień i nie mają wyjścia. Jestem duża i samodzielna. Po prostu obserwuję otoczenie i ta sprawa bardzo mnie intryguje. Że wyzwaniem jest pójście do szkoły, a pozostawienie rodzinie całej codzienności na głowie już nie. A życie będzie się toczyć. Będą smarki, migreny, nieprzespane noce, rachunki i kupy śniegu. Będzie dom do ogrzania, praca do wykonania i dziecko do wychowania. 

Halo?

Tu jestem.

Tu jesteśmy.

I wszyscy musimy przetrwać.

I przetrwamy.


15 komentarzy:

  1. Kochana rozumiem, że jest wam ciężko. Taka rozłąka jest trudna, ale jesteście wspaniałą rodziną i w tej rodzinie tkwi wielką siła. Dacie radę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, że nie będzie łatwo, ale poradzimy sobie. Zrobimy wszystko, żeby młody człowiek czuł się w tym wszystkim dobrze i bezpiecznie, a jeśli to się uda - to już wszytsko się ułoży :)

      Usuń
  2. Ludzie mają niestety bardzo mało empatii, mówię w sensie ogólnym. Widzą Twojego męża, bohatera, przyszłego policjanta, to na nim skupiają uwagę. W sytuacji mojej rodziny podobnie: wszyscy mówią, że to mama jest dzielna, bo pracuje za granicą, żyje tam na co dzień bez nas - bliskich. Tacie niektórzy debile potrafią powiedzieć, że ma fajnie, bo siedzi i nic nie robi. Serio? Nie dość, że jest moim opiekunem, to jeszcze zajmuje się domem.
    Na ciasnotę umysłu innych można się pozłościć, ale nie ma sensu się przejmować, bo w większości przypadków nic z tym nie zrobimy.
    Trzymaj się ciepło :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To właśnie Twój tata jest tym niepozornym, ciężko pracującym bohaterem bez peleryny. Mróweczką, która każdego dnia przenosi góry codzienności. Jest wielkim człowiekiem :)

      Usuń
    2. Przekażę tacie Twoje słowa :)

      Usuń
  3. To się porobiło. Ale skoro jest szansa to czemu nie spróbować. A Ty dasz radę bo silna jesteś kobieta. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  4. Czasem ludzie mówią, coś zanim pomyślą. A czasem zapominają, że ta osoba która zostaje na miejscu i musi ogarnąć dom, dziecko (dzieci), pracę zawodową i last but not least siebie ma równie trudno, jeśli nawet nie trudniej

    OdpowiedzUsuń
  5. Lepiej nie oczekiwać od ludzi niczego. Reakcji, współczucia. Wtedy nie ma rozczarowań.

    OdpowiedzUsuń
  6. U mnie w mieście też rekrutują do więziennictwa. Myślałam o tym, bo kobiety też zatrudniają, może nie bezpośrednio na klawisza, ale bardziej na zewnątrz, tam gdzie goście, przyjęcia paczek itd.
    Co na pewno jest dobre to obowiązkowe szkolenia z zasad zachowania się w obliczu niebezpieczeństwa, czyli niezbędne kursy z samoobrony itp. żeby sobie poradzić "w razie W", poza tym pracownik nigdy nie jest sam.
    Druga sprawa to stabilna praca państwowa.
    Ale – wśród pracowników więziennictwa panuje powszechna korupcja. Koleżkowie z zewnątrz starają się docierać i przekazywać różne rzeczy swoim osadzonym kumplom i co następuje – musisz się zgodzić i przemycać. Jeśli nie, to tak jak mówisz, możesz wyjść z pracy i zastać rozbity samochód.
    Zrezygnowałam więc z pomysłu. Poza tym tata by mnie zabił. Albo śmiertelnie się obraził.

    Ogółem od dziecka chciałam zostać policjantką, ale nie krawężnikiem, tylko w służbie ulicznej. Tata był policjantem w wywiadzie. Pracował w cywilu.
    Nie pozwolił mi na pójście w jego ślady. Powiedział mi, że nie chce żebym musiała się zmagać z tym z czym on musiał. Temat został zamknięty.
    On odszedł na wcześniejszą emeryturę ponieważ zamęczył się psychicznie, leczył się na nerwicę przez pracę.
    Ale nadal mam dobre wspomnienie jak jako dzieciak jechałam tajniackim radiowozem z kogutem na kolanach.
    Jednakże pamiętam jeszcze inne wspomnienie. Jak mama nie spała w nocy, bo czekała na tatę, który był na obławie już 16 godzin. To tyle o wywiadzie śledczym.

    Chciałam się jeszcze "przemycić" do Straży Miejskiej, było raz takie bum rekrutacyjne, zatrudniali wszystko co się rusza 🤣, takie pustki mieli.
    Ale złożyłam CV w ostatnim sorcie i już brakło dla mnie miejsca.

    Co do Ciebie, osobiście nie wyobrażam sobie zostać z tym wszystkim sama, dlatego podziwiam Cię, że mimo wszystko zgodziłaś się na taką półroczną rozłąkę i mimo wszystko jest w Tobie tyle nadziei.
    Tzn. nie zgodziłabym się mając dziecko. Zwłaszcza na tym żywiołowym etapie wieku, w którym konieczna jest stała obecność ojca. Bałabym się, że dzieciak mi na głowę wejdzie, bo (akurat ja) nie radzę sobie z żywiołowymi dziećmi.
    To wszystko jest trudne i nie wiem, czy bym dała radę. Współczuję i podziwiam.

    OdpowiedzUsuń
  7. Decyzja niby wspólna, ale to mąż uznany za bohatera, tak to działa w naszym społeczeństwie od dawna i chyba nieprędko się zmieni.
    Pozostaje zacisnąć zęby i przetrwać, trzymam kciuki :-)

    OdpowiedzUsuń
  8. Czasami zmiany w życiu są nieuniknione i trzeba się do nich jakoś dostosować.
    Nie zawsze jest łatwo, ale człowiek jest w stanie przetrwać naprawdę dużo.
    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  9. Dasz radę !! Wiesz dlaczego ?? Bo dokonałaś pierwszego słusznego wyboru...;o) Mamy byłego "klawisza" w otoczeniu...Odszedł nie czekając na emeryturę, bo rozwalał życie swoje i rodziny...Teraz mówi, że nie jest to praca dla normalnych ludzi, a już na pewno nie dla takich z rodzinami...Czyli masz sukces !! A że sukcesy lubią chodzić parami, to jesteś skazana na pełną wygraną...;o) Mężowaty też !! Bo posłuchał Twojego "jojczenia"...;o) Powodzenia...:o)

    OdpowiedzUsuń
  10. Widzisz, bo to tak trochę jest, że patrząc zupełnie subiektywnie, zarówno ty jak i twój mąż znajdziecie się w trochę innej rzeczywistości. On z wyzwaniami jakie niesie za sobą szkoła policyjna, a ty z całym życiem przez wielkie "Ż". Czasem strach przed tym co ma być jest gorszy niż samo nadejście przyszłości.
    Doskonale rozumiem twoje rozgoryczenie odnośnie postawy waszych bliskich. W trochę innych warunkach, ale doświadczyłam czegoś podobnego.
    Trzymam kciuki, żeby układało się dobrze:)
    Pozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy!

    OdpowiedzUsuń
  11. Wydaje mi się, że ludzie mają taką tendencję do tego, żeby widzieć tylko jedną stronę medalu... Rozumiem z jednej strony, że poklepując Męża po ramieniu poniekąd gratulują mu odwagi, życząc powodzenia na nowej ścieżce, podjął jednak dość trudną decyzję o przekwalifikowaniu, w dodatku - jakby nie patrzeć - na dość trudny zawód. Niemniej jednak z drugiej strony chyba w wielu sytuacjach otoczenie pozostaje w przekonaniu, że kobieta sobie poradzi, bo... musi, bo nie ma wyjścia, bo kto jak nie ona. Mówmy co chcemy, ale w każdym z nas jest jakieś ziarno przekonania, że kobieta sama dom ogarnie. A odwróćmy sytuację - toż to byłaby tragedia, gdyby to Mąż miał spędzić pół roku sam w domu - z dzieckiem, obowiązkami, pracą, swoimi sprawami, zakupami, rachunkami i tym całym "babskim nicierobieniem"...

    OdpowiedzUsuń
  12. Myślę, że trudny, ale i owocny czas przed Wami.
    Dla Twojego męża, bo zmierzy się z czymś, na co w jakiś sposób na pewno się nastawiał.
    I dla Ciebie. Może nawet przede wszystkim dla Ciebie.
    Zgadzam się z Alien, że jest takie przeświadczenie, że kobieta sobie poradzi (bo musi), a mężczyzna w analogicznej sytuacji wymagałby ojojania,.

    Zostanie ze wszystkim na głowie ma jedną dobrą stronę. Odkrywamy, ile mamy w sobie siły, ile możemy znieść. To wzmacnia. Pomimo wielu trudnych momentów i bolesnych doświadczeń.

    Trzymam za Ciebie kciuki. By czas minął niewiadomo kiedy, a los pchał Wam wiatr w żagle codzienności.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © zapisano przy kawie... , Blogger