lutego 02, 2025

O tym, co minęło

O tym, co minęło

Tak dawno tu nie zaglądałam, że w zasadzie nie wiem, od czego zacząć. 

Teraz jest taka moda na różnych portalach społecznościowych, że robi się 'photo dump'. Musiałam doczytać, co to znaczy - taka ze mnie aktywna użytkowniczka socjali. A może to stara moda, tylko dopiero teraz ją zauważyłam? Całkiem możliwe. Biorąc pod uwagę to, jak zaawansowanym użytkownikiem jestem, mogłam coś przeoczyć przez rok czy tam pięć.

Tak czy siak, rzecz polega na wrzuceniu nieuporządkowanych fotografii, które chyba mają odczarować idealny instaświat (Instagram to jedyny socjal, którego używam, z uwagi na to, że wrzucam tam sobie fotki swoich prac). Czyżby ktoś w końcu zauważył, że wrzucane tam obrazki nie są prawdziwe? A to niespodzianka.

Zrobię więc blogodump na miarę swoich (mikrych) możliwości.

Mamy teraz rok węża czy tam innego pieroństwa. Rok 2024 natomiast był Rokiem Przetrwania. Moim osobistym Rokiem Survivalu i Walki o Byt.

Styczeń: zostaliśmy z Małym Chłopcem, Który Już Nie Jest Taki Mały sami. Sami tak od poniedziałku do piątku, co ważne w tej opowieści. Nie zostaliśmy porzuceni tak na cały etat, tylko na dni robocze. Co i tak było wyzwaniem, ponieważ najwięcej dzieje się w życiu w dni powszednie. Nasze życie kręciło się wokół planu lekcji, treningów, dentystów, lekarzy, zebrań, szkolnych wydarzeń i rozkopanych domowych remontów. Od poniedziałkowego budzika do piątkowego judo. Mężu stacjonował w szkole, zjeżdżał do domu w piątek wieczór/sobotę rano i opuszczał nas w niedzielne wieczory. Młody popadł w rozłąkową bezsenność, czemu się w sumie nie dziwię i przyznaję, że nie był to łatwy czas. Trzymał się dzielnie, ale jednak przywiązanie do taty dało się znać. Nie spodziewałam się niczego jnnego. Razem z mężem robiliśmy co mogliśmy, żeby zabezpieczyć jego zdrowie psychiczne i zadbać o  poczucie bezpieczeństwa. Sama przez kilka tygodni nie spałam, kiedy młody wędrował do noc i szukał wczorajszego dnia. Ciężko było zachować w tym wszystkim pion, bo nieprzespane noce, przejęcie ogarniania domu, zakupów oraz obowiązków matki i ojca jednocześnie nie zwalniały mnie z pracy, a do tego nie mogłam sobie pozwolić na oznaki słabości. Młody wyjątkowo mocno potrzebował kogoś, kto twardo stoi na nogach i powtarza, że wszystko gra i damy radę. Najgorszym etapem stycznia był ten, kiedy spadłam ze schodów i poturbowałam się na tyle poważnie, że przez bite dwa tygodnie siedziałam na jednym półdupku niczym Pani Jaworowicz w swoich programach. Siniak był na tyle okazały, że zrobiłam mu parę pamiątkowych zdjęć ku przestrodze. Goił się wiecznie, przeszedł przez wszystkie kolory tęczy, a na koniec i tak zostały mi pod skórą podejrzane zgrubienia i kulki. Poszłam w końcu do ortopedy, bo i tak miałam się pokazać po skierowanie na rezonans. Przy okazji zaatakowałam go więc moim pośladkiem, a ten bardzo obrazowo wyjaśnił mi, że zrobiłam sobie z d.py kotleta i moje mięśnie wyglądają jak schab obity młotkiem przed niedzielnym obiadem. Wizyta pomogła mi głównie psychicznie, bo uznałam, że w takim razie to normalne i chyba trzeba to przeczekać, a przepisany nimesil schowałam do apteczki na ewentualne gorsze czasy.

Luty: ewentualne gorsze czasy wiązały się z usuwaniem ósemek. Kto rwał ten wie, jaka to trauma. Zwłaszcza, jeśli te najdurniejsze zęby rosną w poprzek, w dół, na zewnątrz albo do środka. Chciałabym wiedzieć, kto wykazał się tym szalonym poczuciem humoru, nazywając je zębami mądrości. Aczkolwiek przyznać muszę, że dentysta w przeciwieństwie do polecanego chirurga (nie pozdrawiam, zmasakrował mi twarz parę lat temu) spisał się znakomicie i po piątkowym usuwaniu tylko w sobotę rano zjadłam ibupromik. I to tak pro forma, a nie z potrzeby serca. Pana K pozdrawiam serdecznie, wydłubał mi trzy te paskudy i wszystkie wyszły bez większych dram. Luty był też miesiącem wymiany pieca w domu na gazowy. Rzecz polegała na tym, że po piwnicach kręcili mi się kominiarze, instalatorzy, fachowcy różni, zadawali trudne pytania, a ja tylko potakiwałam, bo totalnie nie rozumiałam, czego ode mnie chcą. Często przychodzili w czasie mojej pracy, treningów lub innych obowiązków, przez co umiejętność bilokacji opanowałam do perfekcji. Czasami pojawiałam się w dwóch miejscach jednoczesnej i sama się zastanawiam, jak to robiłam. Opowiem tu może o jednym, szczególnie pamiętnym dniu lutowym:

Pieseł, nasza księżniczka awanturniczka, czarna zaraza, piękność mająca w poważaniu wszystko i wszystkich, po załatwieniu swoich potrzeb za domem absolutnie nie chciała wyjść z piwnicy (przechodzimy tamtędy z tyłu domu do ogródka przed). Byłam już spóźniona, spocona, rozmazana i mocno poirytowana, do tego Mały Chłopiec czekał, również już mocno nerwowy i zgrzany. W akcie rozpaczy - i świadoma tego, co się wydarzy w piwnicy - zostawiłam ją tam. Wiedziałam, że po powrocie zastanę widok jak z filmu w klimatach postapo, ale cóż było robić.

Oczywiście, nie myliłam się. Wróciłam do domu, otworzyłam piwnice, a tam księżniczka chaosu najwyraźniej z siebie zadowolona demonstruje mi swoje dzieło. Radośnie macha ogonkiem i (wierzcie lub nie) uśmiecha się całym pyszczkiem.

Rozniesione po wszystkich pomieszczeniach, pogryzione doniczki. Rozerwane worki z odpadami na plastiki. Rozniesiona zawartość tych worków. Pogryzione plastikowe butelki, puszki. To samo spotkało zawartość worków z papierem. Wyciągnięte gdzieś z pralni ścierki. Pogryzione, przeżute, wyrzygane, przeżute ponownie. Powyciągane gdzieś z zakamarków piwnic śmieci, starocie, koce, gazety. Istny dramat, obraz nędzy i rozpaczy. Pomyślałam, okej, wrócę tu, ale najpierw zjem i odpocznę, bo dzień w pracy również dał mi w kość. Usiadłam do stołu przed podgrzanymi w mikrofalówce plackami, a tu telefon od wujka-instalatora, że jedzie coś tam jeszcze przy piecu dokręcać. No cudownie, zobaczy za chwilę moja Sodomę i Gomorę w czeluści piwnicy. Za chwilę drugi telefon, że nadciąga mój tata złożyć towarzyską wizytę, bo w sumie to nie ma nic lepszego do roboty. Na szczęście chaos w piwnicy kulturalnie przemilczeli. Zabrali się za piec, a potem za odpowietrzanie kaloryfera w pralni, który nigdy nie działał. Próbowałam wstępnie ogarnąć ten bajzel, a tu nagle w pralni ryk. Wpadam, a tam z kaloryfera tryska fontanna czarnej mazi, zalewając rozwieszone pranie, ściany i sufit. Wujek się drze, że woda, tata się drze, że wie. Młody człowiek ryczy, że powódź i wszyscy umrzemy, a pieseł skacze radośnie, tańczy i wyje, bo uznał, że to genialna impreza i bawimy się, hop, hop! Stoję, patrzę, jak zalewa mi piwnice. Jak przeżute kartony nabierają wody, jak moje gotowe suche pranie zwisa smutno, a z ubrań kapie czarna ciecz. Jak woda się podnosi, pochłania wyniesione przez psa śmieci i ogólnie piwnica zaczyna przypominać powódź sprzed dwóch lat. Myślę krótko i zwięźle, ja pier., co jeszcze? A tu nagle słyszę za plecami 'dzień dobry, ja licznik z wody odpisać'. Tak oto poznałam panią inkasent z wodociągów.

Marzec: nie pamiętam. Tryb czuwania. Generalnie robiłam wszystko, żeby się jak najlepiej przygotować do zaplanowanego na kwiecień zabiegu. Widziałam, że po szpitalu będę uziemiona i o dwóch kulach, bo będą mi grzebać w kolanie. Załatwiałam zatem wszystko, co się dało do przodu. Umowę z gazownia, dentystę dla młodego, ginekologa dla siebie. Żeby się jak najlepiej przygotować do przykucia do łóżka. W marcu też wyruszyłam z moją psiapsi na giełdę minerałów jako wystawca. Fantastyczna impreza! To taka gwiazdka na tym czarnym niebie, serio. Poza tym, marzec to już wiosna, a ja wiosną zawsze zyskuję nowe życie. Mały Chłopiec też już wpadł w nowy rytm, niedzielne rozstania przestały być powodem do płaczu, a pretekstem do planowania atrakcji na następny weekend. Robiliśmy sobie porządku w ogródku, wysiewaliśmy warzywa, zarządziliśmy wiosenne porządki. Wydaje mi się, że marzec upłynął dość pozytywnie i bez większych dram.

Właśnie zauważyłam ilość tekstu, jaką wyprodukowałam. Następny kwartał w następnym odcinku. Obawiam się, że taka dłużyzna zmęczy najwytrwalszego czytelnika.

***

Btw: droga Anonimowa! Nie wiem, jak się z Tobą skontaktować, więc spróbuję w ten sposób - może tu zerkniesz przypadkiem. Próbowałam do Ciebie napisać wiadomość, ale wszystko mi ginie lub wraca. Jeśli tu zajrzysz, daj znać, że wszystko okej. Ściskam Cię mocno!

września 29, 2024

O niezdecydowaniu

O niezdecydowaniu


Są takie momenty, kiedy chciałabym tu opisać tak wiele rzeczy, z tak wieloma szczegółami, że opowieść byłaby niemalże podpisana moim nazwiskiem. Są też takie, kiedy zastanawiam się mocno nad każdym zdaniem, czy aby jakaś informacja, miejsce, wydarzenie nie będzie zbyt dokładne i zniszczy tę piękną bezosobowość budowaną w internecie. Każdego dnia jestem inną wersją. Czy tu być, czy nie być, albo być tylko trochę, albo być tak obojętnie i niezależnie, czy w ogóle to nie ma znaczenia, bo nikomu przecież nie będzie się chciało robić dochodzenia i szukać wskazówek. 

Dziwny dość początek tego wpisu, ale to taka myśl, która mi towarzyszy ostatnio. 

Po pierwsze dlatego, że kończy się pewien szalony etap życia i czuję potrzebę opowiedzenia go, przemyślenia, przeanalizowania. Żeby z sobie wyrzucić trochę myśli, może je trochę zgarnąć, zagrabić jak jesienne liście. Czy zrobić to tak ogólnikowo, popłynąć po powierzchni. Czy może jednak nazwać rzeczy po imieniu i nadać im kolor, kształt i znaczenie. Jeszcze nie wiem. Czy zrobić to tak emocjonalnie i tak bezpośrednio, jak mi w głowie siedzi, co niestety mogłoby zawierać bardzo dużo bardzo brzydkich słów. Czy może raczej wybrać wersję ogólną, ogladzoną i taką, które nie zgorszy nikogo? 

Tak czy siak, głowę mam pełną i czas zacząć wylewać myśli. Jeśli moje drogie czytelniczki mają w tej kwestii porady lub opinie, chętnie je przeczytam :) 

* * * 

Tymczasem podzielę się z Wami dzisiejszym jesiennym spacerem. Wzięłam aparat, czego dawno nie robiłam, i ruszyłam w las z Małym Chłopcem. Nie znaleźliśmy grzybów, ale spotkaliśmy przekolorowe żaby. Las wciąż jest zielony i tylko miejscami pojawiał się kolor, ale kasztany już dały z siebie wszystko i zdecydowanie posmutniały. Zostawiam Was zatem z kilkoma kadrami i tymi rozczochranymi myślami, które kłębią się w mojej głowie.







czerwca 06, 2024

O urwanym wspomnieniu

To będzie wpis zupełnie oderwany od rzeczywistości i zupełnie przypadkowo umiejscowiony.

Wspominaliśmy wczoraj z internetowym funflem najdziwniejsze wydarzenia lat młodzieńczych. Szalonych imprez nie mam zbyt wielu w swoim repertuarze. Tak prawdę mówiąc -  nie było ich prawie wcale.

Ale pamiętam czekoladowe piwo w takiej małej, uroczej butelce.

Pamiętam rozmowy przez całą noc.

Opowieści o szamanizmie (bogate w opisy podejrzanych substancji, które student religioznawstwa nierzadko testował na sobie), konwentowe wspomnienia i dyskusje filmowo-literackie.

Króliczka na ścianie.

I najpiękniejszy wschód słońca w Krakowie. Promienie odbite w szybach kamienic. Zapierający dech widok, który podziwiałam siedząc na parapecie kamienicy na Placu Obrońców Getta. Ciszę, puste ulice, magiczny blask, którego światkiem byłam tylko ja. To dziwne uczucie, jakbym była sama na świecie, a ten brzask był tylko dla mnie. Cały pomarańczowy spektakl tylko po to, żebym mogła nacieszyć oczy i zapamiętać na zawsze.

Są takie drobiazgi, których smak, zapach i ciepło zostaje na dnie pamięci.

Myślałam o tym całą nieprzespaną noc.

Zapisałam, żeby pamiętać.



listopada 06, 2023

O nowej sytuacji

O nowej sytuacji
Obraz autorstwa rawpixel.com - freepik.com

W wyniku splotu wielu zdarzeń i okoliczności, ten rok był rokiem wielu zmian. Ostatnia z nich właśnie zaczyna się dziać.

Mężu zmienił pracę.

I o ile nie byłoby nic szczególnego w przejściu z zakładu do zakładu, bo to już kilkakrotnie w życiu przerabialiśmy... Teraz zmiana jest większego wymiaru. Teraz zmiana zmienia życie całej naszej rodziny.

Kiedy w firmie męża zaczęło się dziać marnie, zaczął wspominać o tym, że być może byłoby dobrze rozejrzeć się za jakąś alternatywą. Tak z ciekawości, na spokojnie. Bez zobowiązań, bez presji, bez noża na gardle i widoku bezrobocia w tle. Wtedy miał jeszcze nadzieję na to, że firma stanie na nogi, że szef się ogarnie, że pójdzie na odwyk i wróci jako nieco trzeźwiej myślący człowiek. Że wszystkie te obietnice poprawy wreszcie nastąpią, że cokolwiek się zmieni. Zwłaszcza, że szefu zdecydował się podjąć terapię stacjonarną w pełnym programie, co pozwalało wierzyć, że może faktycznie widzi w końcu problem z alkoholem i ruinę, jaką to powoduje w otoczeniu.

Mamy kolegę, który od pięciu lat pracuje w zakładzie karnym. Często wspominał, że mają braki w obsadzie i żeby mąż się u nich zatrudnił. Praca na 12 godzin, więc oszczędza się na dojazdach. Wynagrodzenie średnie, ale da się przeżyć. Są dodatki, których można trochę "nazbierać" i finalnie wychodzi znośnie. Mężu złożył dokumenty... Ale mnie ta praca przerażała. Dlaczego? Dlatego, że nasz lokalny zakład karny to zakład ciężki. Jeśli słyszycie o zbrodniach w wiadomościach, jeśli jest krwawo, głośno i z przytupem - to większość sprawców jest właśnie tu. Emerytura w zakładzie karnym przyznawana jest po 25 latach. Czyli dokładnie tyle trzeba przepracować, ile się odsiaduje za zabójstwo. Bez wątpienia jest to praca mocno obciążająca psychikę. Bywa ciężko albo bardzo ciężko. Jest wszechobecna krew, przemoc i strach. Po przemyśleniu sprawy... Zaczęło mnie to przerażać. Mężu natomiast był nastawiony pozytywnie do tego pomysłu i moje wizje miliona potencjalnych nieszczęść cierpliwie znosił. W końcu, w akcie desperacji lub przypływy nagłego natchnienia podpowiedziałam, że może złoży też dokumenty do policji. Skoro już temat zszedł na pracę w służbach, to mimo wszystko policja da mu nieco szersze perspektywy. A mi da nadzieję na to, że będzie miał szansę robić coś, co nie grozi podpaleniem domu za krzywe spojrzenie w stronę osadzonego. A przynamniej nie tak od razu.

Obydwie rekrutacje toczyły się równolegle i trwały kilka miesięcy. Z perspektywy przyznać trzeba, że policyjna była lepiej zorganizowana i bardziej przystępna. Punktem kulminacyjnym obydwu były przygody w szpitalu MSWiA podczas badań medycyny pracy, ale to temat na osobny wpis. Kojarzycie Latający Cyrk Monty Python'a? Zrobiliby kilka odcinków. Serio.

Ostatecznie mąż obie rekrutacje przeszedł pozytywnie. Chyba moje jęki miały z tym coś wspólnego, bo ostatecznie zdecydował się na podjęcie pracy w policji. Dlaczego? To była dość długa i skomplikowana droga. O tym może też innym razem.

Tak czy siak, decyzja zapadła. I tu się zaczyna droga pod górkę. Nie wiem, czy wiecie, ale pracę w policji rozpoczyna się od ukończenia szkoły. Szkoła trwa aktualnie sześć i pół miesiąca. Potem jeszcze trzeba zrobić "adaptację", czyli około trzech miesięcy. Najbliższa szkoła policji jest nieco ponad godzinę drogi od nas, ale nie jest wcale powiedziane, że właśnie tam trafi. Adaptacja zaś "podobno" odbywa się najczęściej w Warszawie, co już w ogóle jest podróżą obejmującą kilka godzin w jedną stronę. 

I tu dochodzimy do dziwnego zjawiska, z którym ostatnio mam do czynienia. 

Wiadomość rozniosła się już po rodzinie. Wszyscy poklepują męża po ramieniu, że fajnie, że dasz radę. Że najgorsza ta szkoła, ale poradzisz sobie. Że to długo, pół roku, warunki średnie, ale jak to przeżyjesz - przeżyjesz wszystko. Że to trochę akademik i w pewnym wieku człowiek już nie znosi tak dobrze obecności obcych ludzi w bliskim otoczeniu, ale przeleci i będzie  z głowy.

Halo.

A my?

Nikt. 

Nikt, ani słowa.

A przecież my zostajemy. 

Mały Chłopiec i ja.

Sama będę musiała się nim zająć. Sama będę musiała go dostarczać do szkoły, odbierać, wozić na treningi. Będę kombinować, żeby nie spędzał w świetlicy większości życia. Ogarniać lekarzy, bo to wiecznie chorujący egzemplarz. Sama będę czuwać nocami, kiedy będzie gorączka i duszący kaszel kończący się wymiotami. Będę pracować zawodowo, będę gotować, sprzątać, robić zakupy. Będę robić wszystko to, co robiliśmy do tej pory we dwoje zupełnie sama. Będę miała na głowie dom, liczniki, terminy, rachunki. Będę musiała sama napalić w piecu, odśnieżyć podjazd, przenieść węgiel. Kiedy zepsuje się auto albo pralka - sama będę musiała to rozwiązać. Kiedy się rozchoruję - nikt mnie nie wyręczy. Nikt mi nie zrobi śniadania ani herbaty. Nadal będę musiała zrobić to samo, co powyżej, choćby i po kolanach. Sama będę musiała przeprowadzić inwestycję instalacji przyłącza gazowego do domu, wymiany pieca i remontu z tym związanego. Sama będę musiała się zająć synowcem, który jest wielce aktywnym i intensywnym osobnikiem. To bardzo silna osobowość, która właśnie rozpoczęła pierwszą klasę szkoły podstawowej. Radzi sobie doskonale, ale mimo wszystko wymaga teraz większej uwagi i dyscypliny w realizacji swoich obowiązków. Będę musiała tak rozdysponować wydatki, żeby zmieścić się w znacznie mniejszym budżecie niż do tej pory. A, jeszcze pieseł. Piesem też się trzeba zająć. I jeszcze operacja. Wiosną będę miała zabieg na kolano i wtedy spędzę tydzień w szpitalu, a potem trzy tygodnie o kulach. Ahoj, przygodo.

Ale mnie nikt nie poklepał po ramieniu. Nikt nie zapytał, jak ja sobie poradzę. Nikt nie powiedział, że najgorzej przetrwać te pół roku i jakoś to będzie.

Nie narzekam. Jestem świadoma tego, co mnie czeka i co muszę zrobić. Szkoda jedynie, że tego otoczenie zupełnie nie widzi. To była nasza rodzinna, przemyślana decyzja. Jestem gotowa na nową rzeczywistość, a mężu też przecież nie zniknie z domu bez śladu. Będziemy się w trójkę wspierać i robić wszystko, żeby weekendy spędzać wspólne, a być może pod koniec szkoły pojawi się nawet opcja dojeżdżania na miejsce z domu. Jestem też dobrej myśli i staram się optymistycznie założyć, że będzie to szkoła najbliżej naszego domu, bo wszystko na to wskazuje. Godzina drogi to nie koniec świata. Wiem też, że są samotne matki, które sobie radzą z takimi rzeczami na co dzień i nie mają wyjścia. Jestem duża i samodzielna. Po prostu obserwuję otoczenie i ta sprawa bardzo mnie intryguje. Że wyzwaniem jest pójście do szkoły, a pozostawienie rodzinie całej codzienności na głowie już nie. A życie będzie się toczyć. Będą smarki, migreny, nieprzespane noce, rachunki i kupy śniegu. Będzie dom do ogrzania, praca do wykonania i dziecko do wychowania. 

Halo?

Tu jestem.

Tu jesteśmy.

I wszyscy musimy przetrwać.

I przetrwamy.


października 22, 2023

O zmianach

Ten rok upływa nam pod znakiem wielkich zmian.

Przeprowadzka była pierwszą z nich.

Spędziliśmy pierwszych pięć miesięcy w nowym-starym domu. To były pracowite miesiące, bo jest jeszcze mnóstwo do zrobienia. Może dało się zrobić więcej - ale bywały dni, że zamiast ganiania z łopatą czy wiertarką wybieraliśmy leżenie na tarasie z dzbankiem pełnym kawy. I to też jest okej, bo ileż można. Mamy gdzie spać, mamy gdzie jeść, mamy gdzie spędzić wieczór w wygodnej wannie... Inne rzeczy serio można odpuścić, jeśli głowa i plecy mówią stop. 

Pod koniec wakacji zaskoczyła nas ciężka choroba bliskiego członka rodziny - z tym zmagamy się nadal i trudno powiedzieć, jak się sytuacja rozwinie. Jak to powiedział lekarz: mieć nadzieję na lepsze i szykować się na najgorsze.

W najbliższych dniach ... Jeszcze jedno wielkie bum. Mężu zmienia pracę. I to się wiąże z wyjazdem do szkoły, w której spędzi pół roku. To była bardzo trudna decyzja, ale przemyślana i przepracowana. Na ten moment trudno powiedzieć, czy dobra. Z całą pewnością konieczna, ale co z tego wyniknie? Nie wiem. Wrócimy do tego tematu za rok, wtedy już coś będzie wiadomo. Trzymam kciuki, żeby była do szkoła tu blisko nas, bo wtedy weekendy bez problemu będziemy spędzać wspólnie, a i w tygodniu możemy któryś wieczór sobie zagospodarować. Będzie ciężko, ale damy radę.

Tymczasem zmagam się z zarazkami, bo już mnie dopadło jesienne przeziębienie. Młody swoje przechorował i najwyraźniej obdarował mnie zarazkami. Siedzę w łóżku, słucham szkoleń, grzeje się pod kołderką. Nawet nie za bardzo mam siłę myśleć, a tyle chciałam w ten weekend zdobić. No trudno, siła wyższa.

maja 07, 2023

O nowym domu

O nowym domu


Zamieszkaliśmy oficjalnie. 

Przewieźliśmy większość rzeczy. Po pierwszym szoku, ataku depresji i rozpaczy na dywanie wśród kartonów, powoli zaczynam sięp rzyzwyczajać. Chłopcy układają lego, a ja siedzę z kawą pod kocykiem, słucham Kwiatu Jabłoni i myślę, co dalej. Odpowiedź jeszcze nie nadeszła.

kwietnia 17, 2023

O nowych doświadczeniach

 Dzisiaj zacznę od innego tematu niż wieczny remont - aczkolwiek o tym też będzie, bo chwilowo to największy kawał naszego życia.

Zaliczyliśmy z Małym Chłopcem pierwsze zawody judo!

Szok. Szok, po prostu. Myślałam, że w grupach maluchów to będzie takie kulturalne bujanie się na macie. A skąd... Walka o żywot. Dzieciaki dawały z siebie wszytsko. Takie maluchy, 5-7 lat, a atmosfera jak na olimpiadzie. Mały Chłopiec jako debiutant nie liczył na spektakularne sukcesy, a jednak wypadł rewelacyjnie. Co było najlepsze? Wsparcie. Z naszego klubu pojechało kilkoro dzieci. Jeden walczył, reszta dopingowała. Tak się wspierali. Koleżanka młodego prawie wpadła na matę, tak przejęta dopingiem. Rodzice znajomych dzieciaczków wrzeszczeli imię Młodego, potem go wyściskali, gratulowali. To było coś wspaniałego. Dzieci było mnóstwo, konkurencja potężna, a oni walczyli jak zawodowcy. Zero taryfy ulgowej. Włożyli w te zawody całe serce i energię. Mały Człowiek wrócił do domu zawodolony, zmobilizowany i gotowy do treningów. Obawiałam się, że stres może wziąć górę i w ostateczności Mały Chłopiec się wycofa - to też by było okej, bo ogromna sala, tłum i hałas. Ale nie. Poradził sobie świetnie :)

A remont... Remont pędzi. Mamy podłogi - odświeżone parkiety :) dzisiaj planujemy zrobić listwy przy suficie, zamontować szyny z karniszy i pomalować. Oby się udało!


Ambitny plan zakłada przeprowadzkę na majówkę, więc walczymy o każdy dzień :D


Copyright © zapisano przy kawie... , Blogger