|
Obraz autorstwa rawpixel.com - freepik.com
|
W wyniku splotu wielu zdarzeń i okoliczności, ten rok był rokiem wielu zmian. Ostatnia z nich właśnie zaczyna się dziać.
Mężu zmienił pracę.
I o ile nie byłoby nic szczególnego w przejściu z zakładu do zakładu, bo to już kilkakrotnie w życiu przerabialiśmy... Teraz zmiana jest większego wymiaru. Teraz zmiana zmienia życie całej naszej rodziny.
Kiedy w firmie męża zaczęło się dziać marnie, zaczął wspominać o tym, że być może byłoby dobrze rozejrzeć się za jakąś alternatywą. Tak z ciekawości, na spokojnie. Bez zobowiązań, bez presji, bez noża na gardle i widoku bezrobocia w tle. Wtedy miał jeszcze nadzieję na to, że firma stanie na nogi, że szef się ogarnie, że pójdzie na odwyk i wróci jako nieco trzeźwiej myślący człowiek. Że wszystkie te obietnice poprawy wreszcie nastąpią, że cokolwiek się zmieni. Zwłaszcza, że szefu zdecydował się podjąć terapię stacjonarną w pełnym programie, co pozwalało wierzyć, że może faktycznie widzi w końcu problem z alkoholem i ruinę, jaką to powoduje w otoczeniu.
Mamy kolegę, który od pięciu lat pracuje w zakładzie karnym. Często wspominał, że mają braki w obsadzie i żeby mąż się u nich zatrudnił. Praca na 12 godzin, więc oszczędza się na dojazdach. Wynagrodzenie średnie, ale da się przeżyć. Są dodatki, których można trochę "nazbierać" i finalnie wychodzi znośnie. Mężu złożył dokumenty... Ale mnie ta praca przerażała. Dlaczego? Dlatego, że nasz lokalny zakład karny to zakład ciężki. Jeśli słyszycie o zbrodniach w wiadomościach, jeśli jest krwawo, głośno i z przytupem - to większość sprawców jest właśnie tu. Emerytura w zakładzie karnym przyznawana jest po 25 latach. Czyli dokładnie tyle trzeba przepracować, ile się odsiaduje za zabójstwo. Bez wątpienia jest to praca mocno obciążająca psychikę. Bywa ciężko albo bardzo ciężko. Jest wszechobecna krew, przemoc i strach. Po przemyśleniu sprawy... Zaczęło mnie to przerażać. Mężu natomiast był nastawiony pozytywnie do tego pomysłu i moje wizje miliona potencjalnych nieszczęść cierpliwie znosił. W końcu, w akcie desperacji lub przypływy nagłego natchnienia podpowiedziałam, że może złoży też dokumenty do policji. Skoro już temat zszedł na pracę w służbach, to mimo wszystko policja da mu nieco szersze perspektywy. A mi da nadzieję na to, że będzie miał szansę robić coś, co nie grozi podpaleniem domu za krzywe spojrzenie w stronę osadzonego. A przynamniej nie tak od razu.
Obydwie rekrutacje toczyły się równolegle i trwały kilka miesięcy. Z perspektywy przyznać trzeba, że policyjna była lepiej zorganizowana i bardziej przystępna. Punktem kulminacyjnym obydwu były przygody w szpitalu MSWiA podczas badań medycyny pracy, ale to temat na osobny wpis. Kojarzycie Latający Cyrk Monty Python'a? Zrobiliby kilka odcinków. Serio.
Ostatecznie mąż obie rekrutacje przeszedł pozytywnie. Chyba moje jęki miały z tym coś wspólnego, bo ostatecznie zdecydował się na podjęcie pracy w policji. Dlaczego? To była dość długa i skomplikowana droga. O tym może też innym razem.
Tak czy siak, decyzja zapadła. I tu się zaczyna droga pod górkę. Nie wiem, czy wiecie, ale pracę w policji rozpoczyna się od ukończenia szkoły. Szkoła trwa aktualnie sześć i pół miesiąca. Potem jeszcze trzeba zrobić "adaptację", czyli około trzech miesięcy. Najbliższa szkoła policji jest nieco ponad godzinę drogi od nas, ale nie jest wcale powiedziane, że właśnie tam trafi. Adaptacja zaś "podobno" odbywa się najczęściej w Warszawie, co już w ogóle jest podróżą obejmującą kilka godzin w jedną stronę.
I tu dochodzimy do dziwnego zjawiska, z którym ostatnio mam do czynienia.
Wiadomość rozniosła się już po rodzinie. Wszyscy poklepują męża po ramieniu, że fajnie, że dasz radę. Że najgorsza ta szkoła, ale poradzisz sobie. Że to długo, pół roku, warunki średnie, ale jak to przeżyjesz - przeżyjesz wszystko. Że to trochę akademik i w pewnym wieku człowiek już nie znosi tak dobrze obecności obcych ludzi w bliskim otoczeniu, ale przeleci i będzie z głowy.
Halo.
A my?
Nikt.
Nikt, ani słowa.
A przecież my zostajemy.
Mały Chłopiec i ja.
Sama będę musiała się nim zająć. Sama będę musiała go dostarczać do szkoły, odbierać, wozić na treningi. Będę kombinować, żeby nie spędzał w świetlicy większości życia. Ogarniać lekarzy, bo to wiecznie chorujący egzemplarz. Sama będę czuwać nocami, kiedy będzie gorączka i duszący kaszel kończący się wymiotami. Będę pracować zawodowo, będę gotować, sprzątać, robić zakupy. Będę robić wszystko to, co robiliśmy do tej pory we dwoje zupełnie sama. Będę miała na głowie dom, liczniki, terminy, rachunki. Będę musiała sama napalić w piecu, odśnieżyć podjazd, przenieść węgiel. Kiedy zepsuje się auto albo pralka - sama będę musiała to rozwiązać. Kiedy się rozchoruję - nikt mnie nie wyręczy. Nikt mi nie zrobi śniadania ani herbaty. Nadal będę musiała zrobić to samo, co powyżej, choćby i po kolanach. Sama będę musiała przeprowadzić inwestycję instalacji przyłącza gazowego do domu, wymiany pieca i remontu z tym związanego. Sama będę musiała się zająć synowcem, który jest wielce aktywnym i intensywnym osobnikiem. To bardzo silna osobowość, która właśnie rozpoczęła pierwszą klasę szkoły podstawowej. Radzi sobie doskonale, ale mimo wszystko wymaga teraz większej uwagi i dyscypliny w realizacji swoich obowiązków. Będę musiała tak rozdysponować wydatki, żeby zmieścić się w znacznie mniejszym budżecie niż do tej pory. A, jeszcze pieseł. Piesem też się trzeba zająć. I jeszcze operacja. Wiosną będę miała zabieg na kolano i wtedy spędzę tydzień w szpitalu, a potem trzy tygodnie o kulach. Ahoj, przygodo.
Ale mnie nikt nie poklepał po ramieniu. Nikt nie zapytał, jak ja sobie poradzę. Nikt nie powiedział, że najgorzej przetrwać te pół roku i jakoś to będzie.
Nie narzekam. Jestem świadoma tego, co mnie czeka i co muszę zrobić. Szkoda jedynie, że tego otoczenie zupełnie nie widzi. To była nasza rodzinna, przemyślana decyzja. Jestem gotowa na nową rzeczywistość, a mężu też przecież nie zniknie z domu bez śladu. Będziemy się w trójkę wspierać i robić wszystko, żeby weekendy spędzać wspólne, a być może pod koniec szkoły pojawi się nawet opcja dojeżdżania na miejsce z domu. Jestem też dobrej myśli i staram się optymistycznie założyć, że będzie to szkoła najbliżej naszego domu, bo wszystko na to wskazuje. Godzina drogi to nie koniec świata. Wiem też, że są samotne matki, które sobie radzą z takimi rzeczami na co dzień i nie mają wyjścia. Jestem duża i samodzielna. Po prostu obserwuję otoczenie i ta sprawa bardzo mnie intryguje. Że wyzwaniem jest pójście do szkoły, a pozostawienie rodzinie całej codzienności na głowie już nie. A życie będzie się toczyć. Będą smarki, migreny, nieprzespane noce, rachunki i kupy śniegu. Będzie dom do ogrzania, praca do wykonania i dziecko do wychowania.
Halo?
Tu jestem.
Tu jesteśmy.
I wszyscy musimy przetrwać.
I przetrwamy.